Noc pod milionem gwiazd.

Siedzę u Lutka. Na zewnątrz – 7 i trochę wieje, w środku +4 i nie wieje. 😉 Jestem sam. Pierwszy raz jestem zupełnie sam na Wetlińskiej, siedzę w śpiworze arktycznym, słucham cichutko Trójki, czytam Stachurę i mam w doopie cały świat, no może prawie cały 😉 Takie miejsca udowadniają mi, jak bardzo cywilizacja niszczy moje życie. Brak okienka, brak hałasu, brak zgiełku i gonitwy za niczym. A może to tylko iluzja? W każdym razie przypomina mi się dzieciństwo, gdy siedzieliśmy wraz z dziadkiem, w małym, ciemnym pokoju, ja na parapecie, a on na łóżku. Milczeliśmy obaj, wpatrując się w magiczne, ciepłe oko starego radia lampowego stojącego na szafie. Piękny czas, a przywołanie go znów jako żywo, w miejscu gdzie jestem, przychodzi z łatwością. Buty Ikara całkiem ciekawe, ale już trafiam na pewne rzeczy, które dla mnie są oczywiste a dla innych nie. Pewni ludzi zarzucają Stedowi, że w jego twórczości nie ma grama potępienia dla ustroju komunistycznego, pada nawet sugestia, że być może był on zakamuflowanym tajnym współpracownikiem :D, bo gdyby było inaczej, to walczyłby w swych dziełach z komuną. Otóż drodzy państwo, Sted miał dokładnie w doopie w jakim systemie żyje, bo to i tak nie miało, ani nie ma żadnego znaczenia, jeśli chodzi o sprawy kluczowe. Ludzie są tak skonstruowani, że zawsze jest jakiś cielec, któremu się bije pokłony, a czy jest nim kacyk z PZPR czy prezes spółki giełdowej, to naprawdę bez znaczenia. Wtedy była idea, dziś pieniądze a miłości, za którą tęsknił on czy młodszy Bexa jak nie było tak nie ma. Nie występuje niestety na ziemi, tej ziemi, więc tak czy owak, z ich punktu widzenia kwestia cielca jest trzeciorzędna. 🙂 Ile to się człowiek nowego dowie po latach, byleby sensacja była. To że Bolek współpracował, to wie nawet dziecko, ale Sted? Uśmiałem się do łez. Wrzucam parę fotek, bo jak zwykle w Biesach fart mi dopisał i jak wychodziłem z lizery lasu, ołowiane niebo rozstąpiło się i nastąpił czwarty akt dzisiejszego dnia. Piękne to podsumowanie, takich wschodów i zachodów słońca, jak na Wetlińskiej nie ma nigdzie.

https://goo.gl/photos/P17bvRy8ZJF2pfhWA

Kazimierz Ski Lift.

Time Runs Out dzień dwudziesty trzeci.
 
Leniwa sobota sączyła się przez pryzmat listów Beksińskiego, niczym kisiel przygotowany przez żonę, po piętnastu latach małżeństwa. Czas odpoczynku, kontemplacji i poznawania siebie przez pryzmat Mistrza. To zadziwiające jak bardzo mam zbieżne poglądy na życie, otoczenie i nas samych, nawet kot jakiś leniwy się zrobił dopominając się szarpania za uszy do tego stopnia, że zacząłem wietrzyć podstęp – cholera go wie, czy nie zadzwonił do zielonych, a teraz celowo mnie wypuszcza i zbiera haki? 😉
 
Od południa burza telefonów, sprzedali Cię? I co? Wyrzucą Cię w końcu na zbity pysk, czy dalej będziesz wkoorwial wszystkich jeżdżąc na nartach, zamiast uczciwie wziąć łopatę i przekopać rów? Nie? Nic się nie zmienia? Ci saaaami? Niesamowite! Słuchaj, mam fajną działkę w Poznaniu… nie interesuje cię? Ale w razie co to wiesz? Wiem…
 
No gratuluję! Teraz to już zarządzającym będziesz! Nie będziesz? Jak to ci się nie chce? Ty to jakiś dziwny jesteś. No jestem, bo jak sobie uświadomię, że mam się kisić w biurze i przekonywać beton, do rzeczy oczywistych, to mi się od razu odechciewa. Poza tym, nie mam czasu, bo lubię narty, bieganie, kajaki… No dobrze, ale kasa, prestiż pomyśl Rafał. Już pomyślałem. I co? Nic, jak w preambule. To co mam, mi wystarczy, kobiety mnie nie chcą, kredytów nie mam, rodziny nowej już nie założę, bo nie ma z kim, to po co? Ty to dziwny jesteś Rafał… No jestem. W każdym razie jakbyś coś słyszał, to wiesz, ja do marketingu chętnie. Dobra. To nara. Nara.
 
Gramy trochę w szachy z chłopakami, później bieżnia, łóżeczko i Beksiński. Wreszcie u siebie. Mario stuka, że jutro pobudka o 5:40, bo sztruks ma być, pogięło chłopaka, myślę sobie, ale nastawiam budzik. Kot jakiś nerwowy, zaczął mnie podgryzać, więc go opieprzyłem i oddałem się objęciom Morfeusza – stary zbok, zawsze jest na posterunku.
 
Otwieram oczy wraz z wrzaskiem budzika i już widzę, że będzie dobry dzień. Wschód słońca nad miastem tworzy z okna w mojej sypialni kinoplex 7D, bez grama ściemy. Leniwie kończę herbatę, wbijam się w cytrynę i po chwili jestem u Mario. Jego Ferrari stoi już gotowe do jazdy, pakujemy sprzęt, jest ciasno, ale jak to bywa w sportowym samochodzie, coś za coś. Moją uwagę zwracają dziwne ślady na podsufitce, dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to od obcasów. Zapuszczamy U2 Achtung Baby i urzeczeni wschodzącym wciąż słońcem, ruszamy powoli ku przeznaczeniu. Muza gra, gadka się klei, tematy stałe czyli trochę nart, polityki, kobiet, pieniędzy, nic szczególnego. Dojeżdżamy do Kazimierza, wracają wspomnienia te fajne i nie, śmiejemy się siebie nawzajem, stwierdzając, że jesteśmy dęby ale pozytywne 😉
 
Przebieramy się szybko i już po chwili skąpany w słońcu sztruks wita nas pomrygując radośnie kropelkami wody. Temperatura +1 ale od razu niemal okazuje się, że z rana jest dość twardo i szybko. Rozgrzewamy się na krótszym, ale ostrzejszym stoku, by po chwili przenieść się dalej na szerszy, ale i bardziej wypłaszczony fragment ośrodka. Zgodnie stwierdzamy, że Kazek jest numer jeden w naszej części kraju! Śnieg wyrzucany spod nart tworzy niesamowitą tęczę barw, schodzimy bardzo nisko i szybko, tak bardzo jak pozwala na to mięknący z każdą minutą biały puch, który powoli zaczyna przypominać w konsystencji cukier. Rozdzielamy się i na własną rękę pałujemy, spotykając się od czasu do czasu, żeby wymienić opinię i radość z buzujących endorfin . Nudzi mi się na orczykach, więc zaczynam pisać niniejszy tekst, dwie godziny mijają jak mgnienie oka, albo strzał z miotacza laserowego Luka Skywalkera, gdy łaskotał Dżabbę 😉
 
Pakujemy sprzęt, czas do domu, ludzi przybywa, stok zaczyna płynąć, nic tu po nas. Zastanawiam się czy nie skoczyć jeszcze na kajak po obiedzie, słońce całuję tak mocno i czule, że nie sposób się nie zakochać w tym dniu?
 
Buźka dla wszystkich 🙂
https://goo.gl/photos/j6oerg8AHKdgQRms9

Czas już…

Opuszczona chata w górach, spotkana po długiej wędrówce. Otwierasz drzwi spodziewając się pustki, a tymczasem w środku siedzi mnóstwo innych ludzi, równie zagubionych i samotnych jak ty. Z otwartymi ustami patrzysz na ich pełne radości rozmowy, na parujące kubki z herbatą, na mgłę od pary na szybach, po których powoli spływają krople rosy, niczym łzy. Patrzysz w bok, ktoś wymiotuje życiem, inny tańczy, ale widać, że ma zaciśnięte gardło, jeszcze inny udaje, że czyta jednocześnie kątem oka zerkając czy może jest tu ktoś, z kim opuści ten przybytek i zniknie w gęstwinie drzew stumilowego lasu normalności, jak ptak wypuszczony z klatki…

Siadasz z boku, nieco w kącie i próbujesz wtopić się w tłum, obserwując ten osobliwy spektakl. Widzisz to wszystko jak na dłoni, a każda z postaci grająca na scenie życia opowiada swoją historię, ale nie mówiąc, tylko patrząc. W każdych oczach niczym na dysku różowego Sony Vaio pewnej pięknej brunetki zapisany jest każdy dzień. Już widzisz, że czas nie wybiera, tylko tak czasem coś łapie za serce, gdy widzisz śmierć za życia w ciemnych jak oczy sarny, pięknych dwudziestoletnich…

Skrzypią drzwi, a do środka wtłacza się kolejny wędrowiec, staje u progu i miast schować się gdzieś krzyczy, pełnym przerażenia głosem…

Hey ! Where am I?
Czytaj dalej „Czas już…”

Lengau ski tour.

Time Runs Out dzień dwudziesty.
 
Dzisiejsza noc to prawdziwe katharzis dla mnie. Położyłem się koło dziesiątej, aby zostać obudzonym koło północy przez część ekipy, która wybierała się do lokalnego Cocomo, aby ulżyć swoim portfelom i kupić trochę iluzji, sprzedawanej przez miejscowe kobiety. Jako, że od razu uznałem, że temat jest bez przyszłości, odprawiłem kolegów, po czym próbowałem zasnąć. Ponowna pobudka o 4 rano, powrót na tarczy, ale ze śpiewem na ustach.Dalsza część nocy to już typowe przewracanie się w łóżku. Lubię moich znajomych na swój sposób, ale moja destrukcja osobowości postąpiła już tak znacznie, że chyba ciężko mi będzie kiedykolwiek wbić się w pewne schematy. Zastanawiałem się nawet czy nie zacząć jeździć na takie wojaże samemu, w sumie Infoseek z Wizzarem robią fajne imprezy za grosze, w takich przybytkach jak Andora czy Francja? Z drugiej strony to zauważam, że izoluję się coraz bardziej od ludzi a to ze względu na moje zobowiązania nie jest dobre. Cóż? Będę musiał się dostosować jeszcze przez jakiś czas…

Czytaj dalej „Lengau ski tour.”

Biust w Stocklalm.

Time Runs Out dzień osiemnasty.
 
5:30. Viva At budzi nas fajną muzyką, za oknem ciemno, wszyscy śpią, poza ratrakiem, który niczym wielki żuk wspina się i schodzi z pobliskiego stoku świecąc szperaczem po oknach. Zobowiązałem się po pijaku, że zrobię śniadanie, a że u mnie słowo rzecz święta, to nastawiam czajnik, rozlewam herbatę do ośmiu kubków. Kroję ogórki, pomidory, cebulkę, troszkę oliwek i oliwy, sałatka gotowa. Odkrywam jakiś sprzęt do tostów kiedy zjawia się pierwsza niewiasta i natychmiast wytrąca mi narzędzia zbrodni z ręki. Teraz wszystko nabiera tempa, stoliczku nakryj się, nabiera nowej jakości. Tak czy owak, wszyscy siedzą i konsumują pół godziny później. Szybka zbiórka, pierwsza część ekipy wyrusza punkt ósma trzydzieści a druga o 9tej. Jak zwykle pakujemy się w gondolę i teleportujemy się na Kohlmaiskpf położony na wysokości 1794 metrów. Dziś naszym celem jest Legoland, to znaczy tak naprawdę region narciarski nazywany Leogang ale w naszej terminologii już został przechrzczony. 😉
 
Wraz z otwarciem drzwi kolejki uderza nas w twarze wiatr, ale też świetna gra słońca, które bawi się w ciuciubabkę z chmurami raz podświetlając a raz kryjąc okoliczne szczyty. Szczęk dopinanych klamer, kilka fotek i ruszamy do Legolandu 😉 Jedzie się świetnie, stok jest dobrze przygotowany, mija kilka chwil i pakujemy się na podgrzewaną kanapę, która wynosi nas na Prundlkopf 1879m a po chwili ruszamy ostro w dół krojąc świeży śnieg krawędziami do kolejnej kanapy, która prowadzi do Wildenkargogel 1910m. Szybka konfrontacja z mapą i ruszamy czerwoną 61 i następnie 62a do kolejnej kanapy, która wyniesie nas na Gr.Asitz 1914m. Znów tak szybko jak się da spadamy w dół kierując się w kierunku Kl. Asitz 1870m, by po chwili dostać się do pośredniego celu naszej eskapady. Dopadamy czerwonej trasy prowadzącej w dół do Legolandu, katujemy sprzęt w promieniach słońca, błyskają krawędzie, śnieg raz po raz stawia błękitną mgiełkę, strzelamy mnóstwo fot w przerwach, chwilę jedziemy synchronicznie śmiejąc się wzajemnie, bo centymetry dzielą nas od wielkiego BUM! 😀 Dojeżdżamy do fajnej knajpy na Stocklalm, gdzie spotykam jedną z kobiet mojego życia. Takie rzeczy się czuje natychmiast, niestety pani dość słabo mówi po angielsku ale stara się poprawiając włosy raz po raz. Odpuszczam z żalem, bo kelnerki, barmanki i hostessy w pracy to mega trudny temat, przypomina mi się natychmiast z Kinga z Katowic 😉 Boże…
 
Wpadamy w kolejną czerwoną trasę i ruszamy w kierunku gondoli, następnie czarną 59tką spadamy na sam dół do dolnej stacji. Słońce operuje wspaniale ukazując zapierający dech w piersiach pobliski masyw górski, strzelamy parę fot i pakujemy się do wagonika, który szybko wynosi nas w górę. Docieramy na szczyt, oddaję pałeczkę kumplowi i…natychmiast gubimy trasę. No problem! Endrofiny buzują, spadamy w dół do stacji pośredniej i instalujemy się w wagoniku do góry. Znów prowadzę i tym razem trzymamy właściwy szlak, warunki są niesamowite, szerokie, dobrze przygotowane nawierzchnie wręcz zachęcają do pałowania na granicy przyczepności, umiejętności i sprzętu! Mija dosłownie chwila, gdy znajdujemy się przy dolnej stacji kolejnej gondoli. Teleportacja do góry i zmykamy do domu. Warunki pogarszają się, opada mgła, przesuwamy się krzesłami w kierunku 68ki, która zaprowadzi nas do Viehhofen. Na chwilę gubimy szlak, by po chwili odnaleźć go we mgle. Ruszamy w dół na ulubiony, bo pusty fragment ośrodka! Brak wyciągów, oraz infrastruktury powoduje, że szlaki są szerokie i puste. Wpadamy na chwilę w puch, gdzie wygłupiamy się jakiś czas testując wyrywanie z wiązadeł i bieg kończący się zaryciem twarzą w śnieg 😉 Docieramy na dół, szybkie zakupy w lokalnym sklepie i już z torbami w ręku wciągamy się „wyrwirączką” do hotelu. Prysznic, piwo, relacja 😉 Dalej…Natura jest wspaniała, dziś przez nią nie zasnę. 😉
Themaskator