Po nocy spędzonej na kempingu w Skjol budzi nas deszcz. Na szczęście szybko przestaje siąpić, śniadanie, prysznic i ruszamy dalej ku islandzkiej przygodzie. Na pierwszy ogień idzie wodospad położony dość blisko miejsca naszego biwakowania, zwany złotym. Gullfoss Waterfall jest jednym z większych w Islandii, składa się z dwóch kaskad, z których pierwsza ma 11 metrów a całość 21 metrów. Wrażenie niesamowite i porównywalne ze słynnym wodospadem Niagara.
Jedziemy dalej, po drodze oglądając wiele ciekawych miejsc, jak chociażby groty czy punkty widokowe by po chwili wpaść na ekipę wodującą kajaki na pobliskiej rzece. Gosia nie omieszka oczywiście wskoczyć na wysoką skałę i pomachać znikającym za zakrętem śmiałkom. 😉
Zmierzamy w kierunku słynnego wulkanu Hekla Volcano, którego erupcja kilka lat temu spowodowała wstrzymanie niemal całego ruchu lotniczego w Europie. Chodzi nam po głowie wejście na szczyt, ale po sprawdzeniu danych pogodowych rezygnujemy, tym bardziej, że szczyt jest zawsze spowity chmurami, skuty lodem, obok którego wykwitają plamy czarnego pyłu, z których dość obficie się dymi. Brak niestety widocznego krateru, choć wokół bez przerwy tabliczki informujące o możliwości erupcji, oraz że od czasu wystąpienia wstrząsu ma się 40-70 minuta na oddalenie się. 😉 Zjeżdżamy w interior, Nissan spisuje się znakomicie z łatwością połykając szutrowe odcinki dróg, bez przeszkód też pokonujemy dwie płytkie rzeki, zatrzymuje nas dopiero zamknięta ze względu na oblodzenie droga. 🙁 Zawracamy i…przez przypadek wpadamy na zaginione w samym środku dzikiej przyrody farmę, kemping – Landmannahellir. Brak prądu, kilka domków, konie, przepiękna dolina! Przygotowujemy jedzenie – smakuje wybornie! Czas na powrót, niestety po własnych śladach.
Znów asfalt i znów zjeżdżamy w teren, by po chwili przez przypadek wpaść na kolejny, nieplanowany wodospad! Hjálparfoss po islandzku oznacza “wodospad pomocy”. Dawno temu w tym miejscu wędrowcy poili konie.
W pobliżu szutrówki prowadzącej do wybrzeża napotykamy porzuconego Kraza! Gosia próbuje wejść do szoferki i wtedy okazuje się, że…są tam czyjeś rzeczy a drzwi…niemal odpadają, zamocowane jakimś drutem. 🙂 Jak widać Krazy są nieśmiertelne i żyją na każdym kontynencie. Jedyna wada spalanie – 100l/100km. 😀
Kolejny wodospad, który wpada w nasz obiektyw to Seljalandsfoss, smaczku dodaje fakt, że jest już dość późno i mimo, że słońce praktycznie nie zachodzi o tej porze, to udaje nam się połączyć ferie barw ze spadającej wody, okolicy i nisko położonego, “udającego” zachód słońca. Efekt na foto. 🙂
Na koniec dnia miejsce absolutnie niesamowite z listy “must touch” w Islandii a mianowicie basen położony w niecce między szczytami gór zasilany na bieżąco ciepłą wodą ze źródeł geotermalnych. Seljavallalaug został wybudowany w latach 30tych ubiegłego wieku i do dziś stanowi mekkę wszelkich wędrowców szukających tego co kraj ognia i lodu może zaoferować.
Szukamy noclegu i czas na sen. Jest północ a jasno jak w dzień. W końcu jest!
Kolejny nocleg wypadł nam w Fljótshlíð Warunki spartańskie w porównaniu do poprzednich dwóch, ale kładąc się spać koło północy, człowiek nie ma zbyt wielu wymagań. 😉
Budzi nas rześki ranek, brak kolejek do toalet, Gosia robi foty starego kutra wyciągniętego na brzeg przez właścicieli pobliskiej knajpki. Pakujemy ekwipunek i ruszamy szutrową drogą na skróty ku “jedynce” okalającej wyspę dookoła. Po pewnym czasie zauważamy fajny wodospad Gluggafoss, który co prawda nie był w naszych planach, ale wygląda dość ciekawie, więc zatrzymujemy się tam na krótką sesyjkę.
Jedziemy dalej wprost do jednego z bardziej popularnych wodospadów w Islandii, który wita nas piękną pogodą, wspaniałą tęczą i morzem kolorowych kropelek mieniących się w powietrzu wszystkimi kolorami. Skógafoss zrzuca wodę z ponad 15 metrów wykorzystując pobliską rzekę Skógá, która niesie kilkaset metrów sześciennych wody na minutę, a ta rozbijając się o skały tworzy wspaniałe, tęczowe widowisko. Wychodzi sporo zdjęć w tym Anglika w sandałach i skarpetkach – to tak, aby złamać stereotyp. 😉
W dzisiejszych planach jest między innymi wisienka na torcie, czyli wrak starego DC-3, który lata temu z braku paliwa lądował awaryjnie wprost na “czarnej plaży” w pobliżu Sólheimasandur. Terrano porzucamy na parkingu, bowiem wszechobecne “płotki” nie pozwalają podjechać wprost do interesującego nas obiektu. Zwijamy manele i ruszamy pieszo jakieś 4km przez plażę z pyłu wulkanicznego. Idzie się dość ciężko, bo strasznie wieje, więc mimo słońca temperatura odczuwalna oscyluje wokół kilku stopni. W końcu jest! Dc-3 Plane Wreckage – świetne miejsce, ze swoistym klimatem, powiewem historii, trzymające w “pamięci” żywą historię tego kraju. 🙂 Niestety na naszych oczach najprawdopodobniej Duńczyk, sądząc po języku, ze chrzęstem wyrywa z kadłuba wiązkę kabli i zabiera ze sobą. 🙁 Myślę, że niedługo nie będzie już tego samolotu…
Wracamy do auta i ruszamy na spotkanie lodowca Sólheimajökull. Szybka kawa, rezygnujemy z opcji pożyczenia raków za drobną opłatą 100 Euro i po chwili zmierzamy ku czołu lodowca. Odpowiednie tablice informują, że wejście tam jest niebezpieczne, ze względu na niestabilny grunt. rzeczywiście nad dolinką, którą idziemy wiszą dość potężne skały, co prawda nic się nie dzieje, ale jakiś dreszcz zostaje – jesteśmy na terenie silnie sejsmicznym i wystarczy 6 stopni w skali richtera, aby zostać tam na zawsze. Parę fotek, trochę rozmawiamy o globalnym ociepleniu, które tu widać gołym okiem, po tym jak duży teren odsłania “cofający” się lodowiec. Świetne miejsce, szczególnie ze względu na mieniący się na niebiesko lód.
Ostatnie miejsce jakie dziś zwiedziliśmy to tak zwany “dziurawy przylądek” Dyrhólaey. Dostajemy się tam wijącą się szutrową drogą o silnym wzniesieniu, dość wąską i z licznymi fajnym zakrętami. Znów 4×4 przydaje się jak nigdy. Na górze jemy obiad, robimy sesję i zjeżdżamy do Vík Í Mýrdal, aby dostać się na kemping. Tankowanie, małe zakupy (o 19 wszystko jest już zamknięte) i czas na odpoczynek. Jutro ruszamy dalej, głębiej i bardziej mocno w środek wyspy!