Na ziemi ognia i lodu cz.4

Kemping w Seyðisfjörður okazał się bardzo sympatyczny, podobnie jak miasteczko, łączące w sobie urok surowej, zimnej północy z ciepłem elewacji domów, które mieszkańcy pieczołowicie pielęgnują. Zwijamy się koło 11, uprzednio spacerując dość dużo po okolicy. Droga wiodąca do miasteczka jest bardzo urokliwa, wiedzie bowiem przez potężne wzniesienie, wijąc się w niekończących się estakadach i ukazując piękno okolicznej przyrody, usianej wodospadami i rwącymi strumieniami. Dziś w planach wiele atrakcji, zaczynamy od starej wioski Bustarfell, której korzenie sięgają 1770 roku. Ta sama rodzina prowadziła farmę aż do 1966 roku, kiedy to przekazali gospodarstwo państwu, które przekształciło je w muzeum. Bardzo klimatyczne miejsce, z którego wieje niesamowite ciepło, mimo że pogoda raczej chłodna. 😉 Zaskakuje nas spora ilość przedwojennej porcelany z Ćmielowa! Przepiękne zdobienia no i ta duma, że nawet TU jesteśmy pośrednio obecni od dawna. Ogromne wrażenie w ekspozycji usytuowanej w prostych, wiejskich chatach wtopionych w torfową rzeczywistość robią przedmioty codziennego użytku, takie jak miski, grzebienie, zegarki, karty do gry – wszystko wygląda jak zaklęte w czasie, tak jakby właściciele dopiero co wyszli do prac polowych,
zostawiając rzeczy w idealnym porządku.
 

Porzucamy to magiczne miejsce i już mkniemy w kierunku największego w Europie wodospadu Dettifoss, który posłużył jako sceneria przy kręceniu Prometeusza przez Ridleya Scotta. Po drodze naszą uwagę na pustkowiu przykuwa dziwny wigwam. Wrzucamy 4×4 i już po chwili okazuje się, że to…zabudowa (jedyna zresztą) polowego lotniska! “Wigwam” daje się otworzyć, w środku gaśnica, książka lądowań, kawałek deski. Warto zapamiętać to miejsce, bo w razie co można tam fajnie przekimać. 😉
 
Dettifoss Waterfall jest potężny! Ilość wyrzucanej w powietrze wody, jako skutek rozbicia się strumienia na 27 metrowym spadku powoduje, że w promieniu kilkunastu metrów od urwiska non stop…pada deszcz. 😛 Korzystając z okazji udajemy się jeszcze na pieszą wycieczkę w górę rzeki, by po chwili dotrzeć do mniejszego brata Dettifossa nazwanego Selfoss (waterfall). Szeroko rozlana rzeka przykrywająca wulkaniczny krajobraz przywodzi na myśl księżycowy krajobraz. Nie bez kozery amerykańscy astronauci ćwiczyli chodzenie po księżycu przed misją Apollo właśnie w takim miejscu, kilkadziesiąt kilometrów dalej, w głąb wyspy.
 
Kolejnym miejscem, które odwiedzamy jest przełęcz Hverir, gdzie robię krótki film, zatytułowany “Gates of Purgatory”. Jako żywo miejsce to przypomina bramę czyścca, o ile takowy istnieje. 😉 Obszar ten jest częścią aktywnego wulkanu, bulgoczące błoto o temperaturze 100 stopni, dymiące mikro wulkany, niebo przeszywane słońcem i chmurami, które zmienia się jak w kalejdoskopie sprawia niesamowite wrażenie!
 
Nocujemy w Heiðarbær, które okazuje się świetnym miejscem. Do dyspozycji turystów jest między innymi basen z wodą geotermalną, czysta, dobrze wyposażona restauracja oraz wspaniałe widoki. Czas spać, ostatnie dwa dni na wyspie ognia i lodu przed nami!
Doskonale wyspani ruszamy rano ku ostatnim kilometrom islandzkiej przygody. W planach muzeum penisów w Húsavík 😛 Docieramy na miejsce wcześnie rano, bo ostatnie dni są mocno napięte, dystanse do pokonania znaczne, a Terrano świetnie spisuje się w terenie a nie na asfaltowej jedynce. Szybka kawa w Skóbúð Húsavíkur z opcją maksymalnej dolewki szybko stawia nas na nogi, ale po muzeum penisów…ani śladu. Tracimy prawie dwie godziny na poszukiwanie owego przybytku, aby ostatecznie dowiedzieć się, że niedawno całość ekspozycji została przeniesiona do Reykjavík. No cóż? Inną razą, jak mawiał Stanisław Anioł. 😉
 
Szybkie spojrzenie na nasz plan – kolejny na liście jest tajemniczy wąwóz zwany Ásbyrgi połozony kilkadziesiąt kilometrów od Husaviku. Docieramy tam dość szybko, miejsce bardzo ciekawe, idzie się kilka kilometrów pomiędzy dwoma skalnymi skałami, zaś teren poniżej to zapadlisko powstałe na skutek rozstąpienia się ziemi w czasie trzęsienia jakieś 5k lat temu. W finale docieramy do fajnego źródełka oraz kapitalnej skały, gdzie robimy świetne foty mimo ostrzeżeń, że wejście tam grozi kalectwem – dość często obrywają się duże fragmenty monolitu o wadzie kilku kilogramów. Skracamy czas ekspozycji do minimum i udajemy się na poszukiwanie zaginionego wśród skał wodospadu. Chodzimy prawie trzy godziny w wąwozie, aby dotrzeć do miejsca, gdzie po łańcuchach można się wspiąć na górę skał okalających tajemnicze zarośla. Spotykamy innych, równie zagubionych turystów, którzy wracają zrezygnowani 🙁 Brak czasu zmusza nas do rezygnacji, szybki obiad na pobliskiej stacji paliw przy silnym wietrze, który powoduje, że Gosia w ogóle nie wychodzi z samochodu. Jest 11 stopni a czuć jak by było 5 poniżej zera. Cóż? Zaginiony wodospad pozostaje na następny rozdział naszej arktycznej przygody, która tak czy owak skończy się pewnie na Grenlandii. Czemu Grenlandia i Islandia? Otóż Duńczycy chcieli marketingowo zachęcić ludzi do osiedlania się na tej pierwszej nazywając ją zieloną wyspą, oraz zniechęcić do tej drugiej, nazywając lodową. 😛 Marketing 😀
 
Goni nas czas i to strasznie! Ruszamy bardzo szybko w kierunku Akureyri, ciekawego miasta położonego w północnej części wyspy. Ze względu na brak czasu objeżdżamy je na szybko podziwiając architekturę, port, zacumowaną w nim islandzką fregatę. Kolejnym celem jest Hvítserkur, słynna skała stercząca z morza, posadzona na czarnej plaży. Droga doń wiedząca to typowa szutrówka, jedziemy ostro odkładając za sobą solidny warkocz w kurzu i piasku. Okazuje się, że warto, bo krajobraz jest iście surrealistyczny, niczym z obrazów Salvadora Dali! Już wiem co się tam wydarzyło. Po prostu, po wybuchu wulkanu linia brzegowa utworzyła się z zastygłej lawy, a po latach owa konstrukcja runęła zostawiając po sobie zaledwie ów fragment, który gada do nas całym sobą niczym wieki. Idziemy zboczem czarnej plaży co wywołuje rwetes ze strony licznych mew, które w obawie o własne gniazda próbują nas odpędzić. Atmosfera staje się gęsta,Gosia nie czuje się pewnie słysząc jazgot ptaków i co rusz przelatującą nad naszymi głowami mewę, która dopiero pod koniec odpuszcza i odlatuje w górę. Scenariusz z Ptaków Hitchcoka niemal sprawdza się, na szczęście foki, które licznie zgromadziły się na drugim brzegu niewielkiej zatoki nadają klimatu, który uspokaja atmosferę. Wracamy górą przez skały, bo Gosia nie chce iść znów przez plaże.
 
Kawa, sympatyczny lokalers ją serwujący i już lecimy szutrem w kierunku “jedynki”. Po drodze dość przypadkowo wpadamy na Samgöngusafnið á Ystafelli. Niesamowite miejsce łączące cmentarzysko pojazdów z muzealna ekspozycją, właściciel jest człowiekiem jeżdżącym na skutek wypadku w rajdzie na wózku, ale jego charyzma, zaparcie, radość z życia, błysk w oku sprawia, że to miejsce naprawdę żyje. Szczególne wrażenie robi na nas Dixi, Willys, Skoda 1000MB, Ford Mustang dopieszczony w każdym szczególe, VW Kafar, liczne Saaby z pełną historią, których właściciele już dawno nie żyją! Miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć, będąc w Islandii!
 
Czas w drogę! Reykjavík zbliża się nieubłaganie, nocujemy w niewielkiej mieścinie położonej na totalnym zadupiu. Znajduję jakimś cudem bankomat, wypłacamy kilkaset koron, akurat tyle, aby napić się piwa w lokalnej knajpie i skorzystać z prysznica na kempingu. 🙂
 
Rano pobudka i mkniemy w kierunku Iceland Reykjavik po drodze zaliczając na szybko dwa niesamowite miejsca. Pierwsze to Thingvellir oraz wodospad Oxarafoss. Po kilku chwilach w tym miejscu mkniemy w kierunku wodospadu Glymur, którego jedynie dotykamy na odległość. Wykupiony wstęp do Blue Lagoon Iceland powoduje, że musimy się mocno sprężać. Wpadamy do reykjavík district na słynne hot dogi, by po chwili odprężać się w gorącej wodzie laguny. 🙂
 
Powrót na kemping w Keflavík, przygoda z Fredim Krugerem (Gosia wie o co kaman) i niewsypani ładujemy się na pokład Wowair.
 
Trzy godziny i Londyn, pociąg, London Victoria Station, przesiadka w autobus, korki jak byk, wypadek i po trzech prawie godzinach London Stansted Airport, skąd szczęśliwie dolatujemy do Modlina.
Koniec islandzkiej przygody. Wrócimy tam jeszcze, ale promem, własnym autem i z nową porcją pomysłów. 🙂
« z 8 »
Rafał Skonecki