Siedmiu wspaniałych!
Skąd to zdanie w zapowiedzi felietonu? Otóż jest to tytuł mojego ulubionego westernu z dzieciństwa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym nie wpadł na ten temat w książce redaktora Weissa, Tomek Beksiński, Portret Prawdziwy. Otóż tak się składa, zupełnie zaskakująco dla mnie, że ów tytuł należał również do najbardziej cenionych przez mego guru. Zatem? Zacznijmy Dziennik Zapowiedzianej Śmierci w dość osobliwy sposób, robiąc totalną bekę ze stada i tych wszystkich piewców życia za wszelką cenę. 😀 Buhahahahaha.
OK, bądźmy poważni, bowiem łatkę oszołoma, debila, tchórza, łatwo dostać w ramach mechanizmu wyparcia i racjonalizacji, niemal na tej samej zasadzie jak mleko w Biedronce z rana. Oczywiście percepcja rzeczywistości obu konsumentów będzie skrajnie różna, ale biorąc pod uwagę warunki wyjściowe (i tak promil czytelników złapie o co chodzi) to i tak bez znaczenia. Zatem? Podciągnijmy szelki, ręce w kieszenie, cygaro zwycięstwa w usta i liczmy. Ale uczciwie…
Hall of Fame!
Jacek Zejdler! Numer jeden!
O tak! Mój ulubieniec, facet z jajami, niesamowicie przystojny odtwórca roli Tolka Banana. Karioka (Agata Siecińska)! Mój boże, ile ja wyciąłem plakatów z nią w roli głównej z Zarzewia (była taka gazeta, kupowało się ją wyłącznie dla plakatu na ostatniej stronie, reszta do kosza)! Tak czy owak, wschodząca gwiazda polskiego, a być może nie tylko kina odeszła w glorii chwały. Dlaczegóż to? Otóż umówił się z pewną dziewczyną na Sylwestra, ale okazało się, że konkurent miał dwa hektary pod szkłem i Opla Recorda. Co zrobił nasz bohater? Postanowił się nie upokarzać, ani nie próbować schematu po raz drugi. Sylwestra spędził sam, swojego Fiata zaparkował pod blokiem we Wrocławiu. Jego ciało znaleziono drugiego stycznia. Odkręcił gaz w kuchence uprzednio zabezpieczając resztę mieszkańców, aby nie doszło do eksplozji. Dla lepszego efektu położył się wprost w środku piekarnika. Jego ciało znaleziono drugiego września 1980 roku. Strażak przejmujący kwadrat nie mógł wyjść z podziwu, że facet wykręcił korki. Gdyby nie to, pół bloku ległoby na ulicy.
Numer dwa! Edward Żentara!
Nieodżałowany odtwórca roli Janka Pradera w Siekierezadzie Edwarda Stachury. Tak wypowiadał się o sobie przed laty.
Los chciał, że spełnił przepowiednię. Jako podsumowanie swej wspaniałej kariery dostał posadę dyrektora w tarnowskim teatrze. Oczywiście nie wszystkim to było na rękę, tym bardziej, że zakochał się w młodszej o dwadzieścia lat aktorce, którą zaczął dość ostro promować (to naturalne, skoro miała talent). Stado zaczęło domagać się egzekucji.
„Niewysoka, szczupła brunetka, z wybielonymi zębami, z których podśmiewali się koledzy w teatrze. – Popatrz, jakie ona ma piękne zęby – zachwycał się dziewczyną Edward Żentara, kiedy spotykał znajomą aktorkę. – Wiesz, ja chyba zwariowałem – dodawał – ale ona mnie cały czas zaskakuje. Wyobraź sobie, że wracam wczoraj do domu. I co widzę? Cały pokój usłany płatkami kwiatów, a ona każe mi usiąść na sofie i obsypuje mnie różami. Ja czuję się jak król – opowiadał koleżance, która dziś chce pozostać anonimowa.”
Cóż? Jerzy Przystup, który odkrył jego zwłoki, do tej pory nie może mówić na ten temat. Żentara podciął sobie żyły w podudziu, co jest wyjątkowo bolesnym i pewnym sposobem na opuszczenie tego co nas otacza. Krzyczał o pomoc, próbował tamować krwotok ręcznikami, bowiem stadna siła życia zaprogramowana przez geny nie pozwalała mu odejść. Na szczęście biologia wygrała. Żegnaj Pan, panie Żentara.
Tomek Beksiński, miejsce trzy.
Czemu dopiero trzy? Bo to najbardziej świadoma śmierć ze wszystkich, poprzedzona wieloletnią analizą tego co nas otacza, wpływem filozofii ojca, obserwacji i głębokich przemyśleń. Tomek korzystał z wielu psychoterapeutów, których kładł na łopatki pojmowaniem istoty rzeczy. Bardziej on był w stanie przekonać ich do bezsensu tego co nas otacza, niż oni jego do życia. Nie ma sensu się rozpisywać, bowiem ta śmierć jest znana jak żadna inna. Wigilia 1999 roku, Lacrimosa w głośnikach i pigułka połykana co chwilę. Wcześniej kilka osób nie odebrało od niego telefonu. Ojciec moim zdaniem wiedział, ale zachował się nadzwyczaj przyzwoicie nie zmuszając go do życia. Panie Zdzisławie, za ten gest palę na Pański grobie znicz kilka razy w roku wspominając jednocześnie geniusz Tomka.
„Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku – seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy „tylko” dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna – pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14 października 1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998…Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.”
Numer cztery, Zbigniew Cybulski!
Podobno to wypadek. Czy aby na pewno? Ósmego stycznia 1967 roku jak zwykle wskakiwał w ostatniej chwili do odjeżdżającego pociągu na dworcu we Wrocławiu. Tym razem się nie udało. Wypadek – niech i tak będzie. Nie ma sensu przytaczać biografii tego wspaniałego aktora, wystarczy wspomnieć Popiół i Diament, oraz płonące kieliszki. Nie wierzę, że jest ktoś, kto nie zna tej sceny! Dziękujemy za wszystko i szanujemy wybór!
„Ta strata jest dla Polaków tym, czym dla Amerykanów była śmierć Jamesa Deana, a dla nas – mówiąc w kategoriach sentymentalnych – Gerarda Phillipe’a, albo raczej biorąc pod uwagę rolę, jaką odgrywał Cybulski, śmierć jego przypominałaby stratę, jakiej doznalibyśmy, gdyby Jean-Paul Belmondo, Alain Delon i Laurent Terzieff odeszli jednocześnie tym samym zrządzeniem losu.(…) Pomimo swoich oczu krótkowidza, ociężałych ruchów i pełnego rezygnacji milczenia, zdolny był do objawiania żywotności zaprzeczającej statycznemu charakterowi jego postaci, wstrząsał nim niekiedy szaleńczy śmiech, albo ogarniało szalone uniesienie, jak gdyby wybuchając po zbyt długim tłumieniu. Chwytał życie pełnymi garściami, jak gdyby zawsze chciał odrobić jakieś spóźnienie. Zmarł podobnie jak żył – zawsze do utraty tchu.”
Numer pięć! Andrzej Siewierski.
Mieszkał w Szydłowcu, założyciel i lider zespołu Azyl P, który kiedyś był jednym z najpopularniejszych w Polsce. Kiedy był na topie miał wielu przyjaciół, gdy spadł z podium wszyscy go opuścili. Pozostawił pożegnanie w postaci utworu Czeka na mnie świat, a także Smutne oczy borderline. Andrzej Siewierski wciąż mieszkał w Szydłowcu, w bloku. Pomagał rodzinie w prowadzeniu punktu optycznego, jego świat był jednak światem z innej bajki. 28 grudnia przebywał u swego stryja. Do torów kolejowych jest stamtąd około 500 metrów. Maszynista widząc leżącego na nich człowieka dawał sygnały, hamował. Pociąg nie zdążył w porę zatrzymać się.
Numer sześć! Adam Pawlikowski.
Adam Pawlikowski urodził się w rodzinie Kazimierza i Zofii z Nowackich. Był żołnierzem Pułku Armii Krajowej “Baszta”, a od 21 września 1944 roku – 21 Pułku Piechoty “Dzieci Warszawy”. W pierwszym dniu powstania warszawskiego został ranny. Po kapitulacji powstania trafił do Oflagu VII A Murnau. Wiosną 1945 roku, po wyzwoleniu z niemieckiej niewoli, wstąpił do 2 Korpusu Polskiego we Włoszech i rozpoczął studia medyczne. W 1947 roku wrócił do Polski. Studiował muzykologię, a w latach 1948–1957 zajmował się krytyką filmową i muzyczną. Później zajął się aktorstwem i grał w wielu polskich filmach. W ostatnim okresie życia aktor borykał się z problemami finansowymi, żył na granicy ubóstwa (jadał u przyjaciół i znajomych), a problemy natury psychicznej uniemożliwiały mu podjęcie pracy zarobkowej. To dodatkowo potwierdza, że nie miał innych źródeł finansowania ze służb bezpieczeństwa. Zmarł śmiercią samobójczą zaszczuty przez kolegów z branży, wyskakując z okna swojego warszawskiego mieszkania na ósmym piętrze w bloku na tyłach Alej Jerozolimskich.
Numer siedem! Mirek Breguła.
Czemu dopiero siedem? No cóż? To lista osobista, zależna wyłącznie od subiektywnej oceny ciężaru decyzji poszczególnych „Wspaniałych”. Zawsze w rocznicę śmierci pytam, gdzie była Beata z Bajm, śpiewająca z nim w duecie wraz z Universe niezapomniany kawałek zatytułowany Tyle chciałem Ci dać. Dziękuję Mirku za Deszczową nieznajomą, słucham jej nie raz spacerując samotnie w parku zdrojowym w Rabce. Niezrozumienie, brak akceptacji, wrażliwość. Ktoś powie, że był słaby? Może i był w rozumieniu stada, ale gdyby nie to, nigdy nie usłyszelibyśmy jego talentu. Alkohol, kłopoty rodzinne, choroba spowodowały, że odszedł w glorii chwały.
Cześć ich pamięci!
Tych Siedmiu Wspaniałych!
Polecam ten western każdemu, nie tylko miłośnikom gatunku jednocześnie upraszając o wybaczenie Steda, ale ta decyzja po lekturze Butów Ikara jest w pełni świadoma. :/
Rafał Skonecki
To dla Was!
Atom, that does not never sink!