Siczki, Kozłów.

Wróciłem koło południa z Bieszczadów, ogarnąłem temat, który mi przeszkodził w kontakcie z naturą, przygotowałem jedzenie i… Zaczęło mnie nosić 😉 Krótka piłka i już lecę stała 40km trasą na rowerku dokumentując co się da po drodze. Piękna pogoda, jazda bez trzymanki, woda, zapach lasu – wtedy się czuje życie 🙂 Dojeżdżam na ulubiony przepust kolejowy, gdzie siadam na trawie i piję herbatę 😉 Słońce świeci, po chwili majestatycznie mija mnie skład węglarek prowadzonych przez stary dobry ET-22. Podjeżdżając do miejsca, gdzie siedzę maszynista widzi, że robię fotę i pozdrawia mnie przeciągłym sygnałem “baczność”. Podnoszę rękę zgodnie z regułą dając mu znać, że go widzę. Boże, ile ja bym dał żeby być na jego miejscu! Jak pod Otłoczynem… Tylko gwiazdy, las i nikłe światła potwora w oddali. Robota marzenie! Niestety już nie w tym wcieleniu 😉

Mija trochę czasu, zawijam się i ostro pedałuję w stronę pobliskiego zalewu, mijam go bokiem i już wpadam w leśną przecinkę. Klimat wspaniały, rześkie powietrze, zapach lasu i promienie słońca przemijające się przez gałęzie. Znacie lepszy moment do zdania sobie sprawy z tego jakim cudem jest życie? 🙂

Po drodze mijam tez parę, która schowała się w lesie celem penetracji pewnej wilgotnej i ciemnej przecinki w gajówce. Obserwuję kątem oka dziewczynę i stwierdzam, że kiepsko się wpasowuje w Golfa III ale za chwilę przychodzi mi rozgrzeszenie… A pamiętasz siebie w Maluchu? To była jazda! 😀

Wypadam z lasu, klasycznie zrzucam do telefonu trzy wiatraki, mijam drogę, która nazywam 666 ze względu na świetnie odbijające się w kartkach promienie słońca. Jeszcze tylko mały stopień wodny i już jestem w mieście. Staje na nowo budowanym wiadukcie. Obok korek blach ciągnący się do Warszawy. Patrzę na tory kolejowe i rury ciepłowniczej – jakie to wszystko wydaje mi się piękne i harmonijne. Zresztą, tu spędziłem tez trochę dzieciństwa a i endorfiny swoje robią. Przebijam się szybko przez miasto, strzelam fajną fontannę w parku z odbijającym się słońcem w wodzie, samotnego wędkarza, jakiś zachód słońca i dla Ani dla wizualizacji taflę szkła po przebiciu jej przez mój topór 😉 Wystarczyło podać mi rękę – teraz może sobie wyobrazisz to trochę łatwiej. Aby uniknąć plotek zastrzegam, że Ania to moja znajoma i ani ta dziura ani szyba nie ma z nią związku. Odstawiam rower, kask i wyłączam Perfect Life. Słucham w pętli. Nic na to nie poradzę.
Udanego wieczoru! Piszę, bo podobno niektórzy lubią czytać takie zwykłe rzeczy 🙂

https://goo.gl/photos/d7wgKytvoKJoVFrHA

Gra świateł.

Dzisiaj będzie śmiesznie bo przypomniało mi się jak przeprowadzałem swego czasu swoją konkubinę (swoją drogą to kocham to określenie) w NY, w dodatku mężatkę. Co prawda jak mnie zaczęła omamiać, to była w trakcie rozwodu ze swoim mężem katem, palaczem marychy i nałogowym alkoholikiem. 😉 Jak się w temat wkręciłem, to okazało się, że rozstanie się przedłużyło do lat dwóch, ze względu na zasobny portfel owego jegomościa o czym dowiedziałem się o pięć minut za późno. Nie wiem do końca co u niej obecnie, bo przestała mnie dość dawno nagabywać, ale zakładam, że dalej oddaje się emocjom smród marychy w całym domu plus małpki pochowane gdzie się da. Są egzemplarze naszych pięknych pań co to i “utrzymują czasem” przez dłuższy czas, jak mi wyznała pewna inna młoda dama (większość z panów dało by się dla niej pokroić, zostawiłoby Krystynę wraz dziećmi jak Kaziu Marcinkiewicz na pstryknięcie w palce a ta cholera upodobała sobie margines). Nie wiem co to za prawidłowość ale seks z takimi paniami jest po prostu przeżyciem z najwyższej półki – to tak na marginesie. 😉 Wracając do mojej konkubiny to innymi słowy, szydło jak zwykle wyszło z worka pięć minut po czasie a nie za pięć dwunasta. 😉 Człowiek samotny, kupę lat z jedną kobietą wierzył w każde słowo niczym w relikwię. W sumie, przecież ja sam zawsze dotrzymywałem słowa, to czemu tu miałoby być inaczej w tym wypadku? 😀

Jak zwykle w moim życiu, niemal wszystkie relacje z kobietami (i te epizodyczne i te dłuższe) mogłyby śmiało posłużyć za scenariusz filmowy, tu jednak było nieco dramatycznie i śmiesznie z perspektywy czasu. Jak mawiają, frajerów nie sieją, sami się rodzą – aczkolwiek z dystansu oceniam ten nasz układ jako dobrą szkołę życia dla mnie i jeden z przyczynków zainteresowania mechanizmami rządzącymi główkami naszych pięknych pań 🙂 Tak czy owak, im dalej w las, tym…bardziej ciemno.

Dostaję telefon – Misiu! Mam dość! Wyprowadzam się, ale musisz przyjechać i mi pomóc, bo ten psychopata mnie zabije a ja muszę wynieść wszystko z domu w czasie, gdy on jest w pracy. Inaczej on mnie nie puści bo będzie błagał, kupi sto róż, będzie prosił o jeszcze dwa dni, później wyjmie rewolwer i zacznie szopkę z rosyjską ruletką a ja kocham tylko ciebie i z tobą chce być 😀

Który prawdziwy facet na takie dictum nie rzuciłby wszystkiego i popędził ratować swą wybrankę z rąk oprawcy? 😀

OK, wpadam na skyskaner i łapię jakieś dziwne połączenie do NY za całe 1350 złotych w dwie strony! Bilet kupuję przez Iberię, realizuje go BAE a wracam Lotem 😀 W sumie mi pasuje, bo wówczas pojawiły się we flocie naszego wspaniałego przewoźnika Dremlinery, więc tym bardziej temat mi przypasował! Pakuję się w starego A310 na Okęciu, aby po dwóch godzinach lądować na Heathrow. Wrzucam jakieś sushi i przemieszczam się do Terminala 5. Ostre trzepanko jak zwykle na transatlantyk i już jestem w środku B777. Przechodzę na koniec samolotu, klepię zawsze tak zwany shit place przy toalecie na końcu samolotu, bo są tam tylko dwa fotele a ja nie lubię jak mi ludzie łażą po nogach, więc nawet trzask drzwi od owego przybytku nie przeraża mnie szczególnie. Naglę widzę w przejściu zator i szumek tłumu…O Jesus, what the hell? Patrzę a tam dość duża pani zaklinowała się między fotelami i szarpie się mocno z walizką blokując przejście. Pot płynie jej po skroni a ludzie syczą. Szybka decyzja, przeskakuję drugim rzędem między fotelami, upycham jej walizkę w luku i pomagam usiąść…Pani z wyraźną ulgą żegna mnie powtarzanymi wielkorotnie God bless you, God bless you. OK, no problem, teleportuję się na swoje miejsce, wpinam słuchawki w telefon, wyjmuję książkę i zatapiam się w fotelu klasy turystycznej 😀 Nagle ktoś delikatnie dotyka mnie za ramię, zdejmuję słuchawki a tu śliczna stefka w obcisłym ubranku BAE pyta mnie czy nie miałbym ochoty na darmowy upgrade do klasy pierwszej, bo byłem taki miły dla tej pani i w ogóle 😉 Oczywiście nie protestuję i resztę lotu spędzam w znakomitym towarzystwie, bo przypadkiem całkiem blisko mnie leci nie kto inny tylko…Sting 😀

Wysiadam na JFK, wychodzę z terminala i już czuję jej zapach i smak, to wspaniałe uczucie, gdy rzuca mi się w objęcia a ja tonę w jej włosach wąchając je zaborczo! Jeszcze chwila, moment…mija godzina a ja stoję 😀 Dzwonię, nie odbiera. Dobra myślę sobie, wychodzę na postój, krótka kolejka i już siedzę w vanie, który mknie w kierunku miasta. Co się okazuje, kierowcą taksówki jest…Rosjanin, który lepiej mówi po Polsku niż po Angielsku, co nie zmienia faktu, rzeczy że zupełnie nie orientuje się, gdzie jest wskazany przeze mnie adres! 😀 Na Manhattan z JFK jest fixed rate za taryfę, więc wisi mi tak naprawdę jego zakłopotanie ale, że jest 23:30 a mnie się kleją oczy mam po chwili dość. Opieprzam go ostro i każe się wysadzić przy przystanku metra w okolicy Ground Zero. Uff…oddycham spokojniej kiedy czuję nowojorskie powietrze i huk wentylatorów od klimatyzacji. Wsiadam w metro a później w pociąg i po godzinie jestem w hotelu.

Dzwoni moja baby…przepraszam kochanie, ale nie mogłam wyjść po Ciebie na lotnisko bo mnie szarpał i groził mi. Jesteś na miejscu? To dobrze skarbie, jutro pokaże Ci notatkę z policji, że nie kłamię 😀 Haha – od pół roku jej mówiłem, żeby się wyprowadziła, bo ją w końcu ten koleś przefastryguje a szkoda by było takiej ładnej buźki. Co zrobić – argumenty logiczne nie docierają do pewnych główek a ja nie mam ochoty na fortele, bo jestem już tym wszystkim zwyczajnie zmęczony. Rano czekam na nią w kafjece przy Ground Zero, jem śniadanie, kawa – jest spox. Mija 11ta a jej nie ma 😀 Dzwonię – przepraszam kochanie zaspałam. Już pędzę! Robię jej zjebkę i czuję, że coś tu nie gra 😉 Trudno, skoczę sobie do Jersey na koncert Bon Jovi w razie co, bo akurat się ma odbyć…Mija kolejna godzin a i widzę ją. Podchodzi do mnie i wtapia się we mnie. Oczywiście na chwilę tracę koncentrację i pozwalam się ponieść diabelskiej mocy 🙂

Plan jest prosty. Nie ma mowy o przeprowadzce profesjonalnej, bo po pierwsze za dobra dzielnica, żeby nikt się nie zorientował, po drugie całego dobytku jest jakieś 20 kartonów w tym torebek za 300tys. złotych, które tamten miś w dowodzie wdzięczności pani zakupił, do tego trochę butów ( o tym później, bo to właśnie główny katalizator tego, że mi się to przypomniało) o wartości jakichś 100tys. no i hit sezonu czyli…pierścionek zaręczynowy od Tiffanego, który to za całe 100tys. papierów ów miś kupił w dowód swej dozgonnej miłości. Czemu to wspominam? Bo pani kiedyś stwierdziła, że jeśli myślę poważnie o relacji z nią to muszę go przebić 😀 😀 😀 Oczywiście temat wyśmiałem sugerując zakup pierścionka na odpuście 😉 Ludzie to mają pomysły, co nie?

Żeby nie przedłużać, bo takich historii mogę walić bez liku 😉 łapię na rogu taryfiarza w vanie i proszę, żeby wezwał kolegę bo trochę gratów będzie to transportu. Jedziemy razem na dół Manhattanu, po chwili zjawia się druga taryfa, dość duży Jeep. Moja baby wychodzi z domu wynosząc torby a my we trzech wpadamy i zaczynamy nosić pudła. Trochę dziwnie się czuję widząc w kiblu czyjeś przybory do golenia, syf nie z tej ziemi, ręczniki czarne…kątem oka zauważam w sypialni zdjęcie mojej baby przy łóżku wraz ze swym ślubnym. Siłą rzeczy przychodzi mi do głowy – chłopie! Ale dałeś się wkręcić! Zobacz co Ty robisz! Może to porządny facet? Ech…jak wspomniałem. Pięć minut po czasie a takie dziewczyny mają doskonałe wyczucie chwili 😉

Kończymy wynosić graty i oba samochody ruszają ostro w kierunku nowego apartamentu mojej baby 😉 To trochę inne obszary Manhattanu ale nadal dość dobra, schludna dzielnia, portier na dole itp. Wnosimy graty i zaczyna się… układanie pudełek z butami 😀

Cała ściana w jednym z pomieszczeń do szafa a w tej szafie od sufitu do podłogi układamy…buty. Każda para w osobnym pudełku i osobnym specjalnym woreczku. Ponieważ trochę nam schodzi jestem zmuszony wysłuchiwać historii każdej z nich 😉

Zobacz Miś! Te na wyprzedaży w Macys dostałam miesiąc temu! Dwa i pół tysiąca dolarów kosztowały a ja je wyjęłam za osiemset! Czujesz Miś qrwa! Za osiemset!!!!!

Nie chciałem jej psuć humoru bo wiem, że w US cena regularna służy tylko i wyłącznie temu, aby frajer przepłacający za metkę poczuł się lepiej mając wrażenie, że zrobił mega biznes. Na końcu robię zdjęcie tej ściany. Tam jest ze trzysta par. Oczywiście wszystko kupił ten biedny facet nie zdający sobie zupełnie sprawy z prawdziwej natury swojej lady :/ Ech…

Wieczorem wpadamy na Broadway, wspaniałe przedstawienie, jestem urzeczony Upiorem w Operze i tu następuje zgrzyt. Pani zmusza mnie niemal siłą do zakupu jakiegoś debilnego foldera z płytą DVD za niemal trzysta baksów. Tu nie chodzi o to,że mnie nie stać czy jej żałuję ale to jest qrwa lekka przesada dać za kawałek papieru i plastiku 1200 złotych! 😀 Oponuję i ostro mówię, że nic z tego! I wtedy się zaczyna! Wyzwiska, wypominania – trzymam gardę, łapię taryfę…w środku ciąg dalszy. Są straszne korki więc jedziemy dość długo, w końcu moja baby nie wytrzymuje mojego spokoju i próbuje mnie uderzyć. Stawiam blok ale na to reaguje taryfiarz hamując ostro. Odwraca się i mówi…

Albo ją uspokoisz albo wypierdalaj z samochodu!

To na chwilę opanowuje krewki temperament mojej pani i spokojnie już docieramy do jej domu. Wysiada, nie chce się z nią pożegnać, zwalniam taryfę i idę do metra. Nagle słyszę krzyk….

Rafał! Rafał!!!! Poczekaj! Dopada mnie i rzuca mi się w ramiona! Przepraszam, kocham Cię nie wiem co się ze mną dzieje itp.

Załatwiam ją dość chłodno i odchodzę. Rano mam samolot do kraju. Przyjeżdża do mnie wieczorem, jest bardzo gorąco…rano jedziemy razem metrem – ja na lotnisko, ona do pracy. Wysiada na jakimś łączniku przytulając mnie mocno. Mówię…wiesz, że widzimy się po raz ostatni? Tak wiem…Trzymaj się Rafał…

Siadam w fotelu Dreamlinera i dopiero wówczas czuję co się stało. Kolejne dwa lata życia jak krew w piach…

Różowa mgiełka na Okęciu i wprost z lotniska na spotkanie biznesowe. Daję radę choć ciężko się skupić. Wieczorem kładę się spać w domu, mimo że czuję jet lag. Rano na telefonie 40 nieodebranych…

Życie.

Znów w domu.

Decyzja o wyjeździe w Bieszczady zapadła jak zwykle spontanicznie i w ostatniej chwil. Jeszcze w piątek rano planowałem udział w sobotnim biegu w Warszawie, kiedy to przypadkowo zerknąłem na ICM Meteo celem rutynowego sprawdzenia prognozy dla Cisnej, (mam parę miejsc w ulubionych) 😉 To co zobaczyłem zmroziło a właściwie zapaliło mnie żywym ogniem! Absolutna lampa bez chmurki! Przy takiej konfiguracji reszta typu temperatura, wiatr jest wtórna bo dla jakości kontaktu z górami, który ja kocham są one pomijalne. Liczy się słońce! Szybko załatwiam sprawy w pracy, przygotowuję tematy w domu i punkt o 17tej ryk silnika oznajmia jedyny słuszny kierunek! Rzeszów! 😀 Zdaję sobie sprawę,że będę w górach po zmroku ale, że to nie pierwszyzna przygotowane mam dwie czołówki, zapałki, świeczki, termos z herbatą (nocą na Caryńskiej jest teraz, gdy to piszę +1 stopień), niezbędnik, dwa banki z energią, namiot wyprawowy i śpiwór do -5 stopni. Madzia szybko połyka kilometry mimo dość dużego ruchu sprawnie wyprzedzam maruderów.
W Berechach melduję się o 22:10. Szybka zmiana obuwia, przepakowanie, żegnam się z Madzią i ruszam w nocny las wprost obok cmentarza. Mam półtorej godziny do grani i nieco mniej do miejsca, gdzie chowam się z namiotem (biwakowanie w górach jest nie do końca zgodne z przepisami). Przed północą mam ustawiony namiot i przygotowany nocleg. Zasypiam niemal natychmiast z nastawionym budzikiem na 6:10 (6:30 jest wschód słońca). Śpię jak zabity i…budzę się o 8:30 !!! WTF? Nastawiłem budzik ale na dni powszednie :/ Pośpiech. Słońce operuje wysoko, nic tu po mnie. Zwijam biwak i schodzę wściekły w dół do Berechów. Przekręcam kluczyk, Madzia raźnie odpowiada charakterystycznym bruuum! Zjeżdżam powoli do Wołosatego.
Dopadam w międzyczasie Małą Pętlę Bieszczadzką i…pokonuję ją kilka razy w obu kierunkach. Cieszę się jak dziecko, słońce świeci, wiatr wieje, muzyka i opony wyją a ja jestem w swoim świecie! Wyłączam trakcję i pokonuję serpentyny driftem, próbując wyprowadzić Madzię z równowagi. Wkładam w to całe swoje 20to letnie doświadczenie ale zupełnie nic się nie dzieje, wystarczy lekko odpuścić gaz i tył zgrabnie zmniejsza wychylenie! Porównanie do zabawy i funu z jazdy gokartem jest bardzo podobne! W końcu docieram do Wołosatego. Przebieram się ponownie ze względu na całą mokrą z emocji koszulkę i kładę się w wiacie patrząc przez drzewa na operujące wysoko słońce. Nawet nie wiem kiedy zasypiam. Budzę się nieco przerażony punktualnie o 13tej. To ostatni czas, żeby ruszyć dużą pętlą na Tarnicę, Kopę Bukowską, Halicz i Rozsypaniec. Wg rozpiski, przejście tego szlaku zajmie mi 6 godzin i 20 minut. Wiem, że zrobię to szybciej bo szedłem już tędy nie raz. Ruszam ostro i na Tarnicy melduję się po 1 godzinie i 15 minutach, przy czym informacja BPN mówi,że standard to 2 godziny i 15 minut. Mam spory zapas czasu ale wiem, że gór nie można lekceważyć. Chwila na Tarnicy, jakaś sweet focia dla pewnej dziewczyny (pozdrawiam przy okazji) i już zbiegam w stronę Przełęczy Goprowców. Idę znów bardzo szybko mijając licznych turystów idących z przeciwka. W moją stronę idę tylko ja – natychmiast umysł przywodzi obraz z Siekierezady, kiedy to Janek Pradera rusza po podniesieniu szlabanu w stronę miasteczka jako jedyny, potrącany przez licznych robotników leśnych idących w przeciwnym kierunku. Co za los? 😉 Zatrzymują się chwilę przy strumieniu w paśmie Krzemienia i uzupełniam wodę. Brak wody = masakra. Przechodzę obok miejsca, gdzie w lutym zamarzła dziewczyna ze schroniska na Małej Rawce. Wieje jak diabli, nie dziwię się jej, że próbowała zejść ze szlaku w dół w zadymce i przy -20 stopniach 🙁 Cholerny przerembel…gdyby nie zmokła to by przeżyła…18 lat…ja pierdzielę. Tracę na chwilę radość dnia…
 
Spędzam chwilę na Haliczu, Rozsypańcu, koło wiaty jak zwykle przechodzę na ukraińska stronę ze względu na uroczy gościniec, którym uwielbiam się przechadzać, mam wrażenie,że zdziczałe drzewa owocowe kłaniają mi się szpalerem nad głową w promieniach zachodzącego słońca. Ruszam ostro w dół i o 19 jestem w Wołosatym Strzelam fotę nowo budowanego goowna w postaci ogromnego pensjonatu dla Warszawki. Qrde….to miejsce straci klimat wkrótce. Trudno! Będę jeździł w ukraińskie Bieszczady. Pikula tak szybko nie zniszczą, w każdym razie nie za mojego życia. Wchodzę na parking, witam się Madzią i ostro ruszam w kierunku Małej Pętli Bieszczadzkiej. Muszę się jeszcze dostać na Caryńską żeby rozbić obóz. Wyprzedzam licznych maruderów widząc totalne zdziwienie jak szybko jest w stanie pokonywać serpentyny poczciwa Madzia. Zostawiam ją na parkingu w Berechach i szybko pnę się do góry. Po drodze ze zmęczenia gubię szlak i muszę wrócić jakieś 10 minut w dół. W lesie jest ciemno jak w…Rozbijam namiot, piszę trochę wiadomości do znajomych i bliskich. Obrabiam foty i piszę niniejszą relację 🙂 Dostaję telefon. Muszę rano być w domu :/ Szlag! Życie! Miał być jutro dom, czyli Tworylne z przeprawą przez Sam…no cóż? :/ Trudno! Wrócę tu tak szybko jak tylko się da!
Dobrej nocy!
https://goo.gl/photos/F77v5Aa1go4rf2616

Bieszczady.

Do wypadu w Bieszczady (po raz czwarty w tym roku) przymierzałem się od jakiegoś czasu. W wakacje jakoś nie dane mi było poczuć zapachu wiatru na Bukowym więc postanowiłem naprawić ten błąd we wrześniu. Wertowanie ICM meteo dla Cisnej nie napawało optymizmem aż do czwartku, kiedy to pojawiło się okienko pogodowe. W piątek wieczorem wyglądało to już całkiem dobrze zatem krótka piłka – jedziemy! W sobotę wstaję w znakomitym humorze, przygotowuję wszystkie graty, baterie, zapałki, prowiant, czołówkę itp. Planuję wyjechać o 12tej ale syn prosi mnie żeby go podrzucić do koleżanki, pakuję graty do bagażnika i ostro ruszam na południe. Jest dość chłodno, ale wraz z połykaniem kolejnych kilometrów przez Madzię zaczyna się robić ciepło! W okolicy Rzeszowa zrzucam dach i z pełną fantazją naginam dwie paczki po autostradzie 😉 Udaje mi się wpaść na małą obwodnicę bieszczadzką jeszcze przed zachodem słońca, po drodze machają do mnie trzy turystki – zatrzymuję się i chwilę rozmawiamy, mam niestety tylko jedno wolne miejsce a one chcą jechać do Ustrzyk Górnych, do których zostało mi jeszcze jakieś 30km. Myślimy chwile, żeby siadły jedna na drugiej, ale ilość gratów jakie mają wyklucza taką jazdę. Życzę im powodzenia i zapinam jedynkę. Koła buksują, aby po chwili złapać przyczepność, Madzia wydaje z siebie bossskie brum! W głośnikach rozbrzmiewa Marillion – Hooks In You, oczywiście na myśl przychodzi mi pewien kolega a tekst jak zwykle nie jest przypadkowy 😉
Rafał Skonecki