Lengau ski tour.

Time Runs Out dzień dwudziesty.
 
Dzisiejsza noc to prawdziwe katharzis dla mnie. Położyłem się koło dziesiątej, aby zostać obudzonym koło północy przez część ekipy, która wybierała się do lokalnego Cocomo, aby ulżyć swoim portfelom i kupić trochę iluzji, sprzedawanej przez miejscowe kobiety. Jako, że od razu uznałem, że temat jest bez przyszłości, odprawiłem kolegów, po czym próbowałem zasnąć. Ponowna pobudka o 4 rano, powrót na tarczy, ale ze śpiewem na ustach.Dalsza część nocy to już typowe przewracanie się w łóżku. Lubię moich znajomych na swój sposób, ale moja destrukcja osobowości postąpiła już tak znacznie, że chyba ciężko mi będzie kiedykolwiek wbić się w pewne schematy. Zastanawiałem się nawet czy nie zacząć jeździć na takie wojaże samemu, w sumie Infoseek z Wizzarem robią fajne imprezy za grosze, w takich przybytkach jak Andora czy Francja? Z drugiej strony to zauważam, że izoluję się coraz bardziej od ludzi a to ze względu na moje zobowiązania nie jest dobre. Cóż? Będę musiał się dostosować jeszcze przez jakiś czas…

Czytaj dalej „Lengau ski tour.”

Piwo w Bernkogel.

Time Runs Out dzień siedemnasty.
 
Punkt szósta rano budzik w telefonie oznajmia światu ograniczonemu do niewielkiej przestrzeni w Viehhofen, że czas wstać z ciepłych objęć Morfeusza i zacząć szykować sprzęt. Królowa lodu nie ma litości, a jej chłód dający tak wiele emocji zdaje się być czymś tak pociągającym i jednocześnie abstrakcyjnym, że nie wypada się spóźnić. To już trzeci dzień, pierwszego przeszliśmy przez piekło, burze śnieżne, temperatura poniżej -15 stopni oraz zacinający, marznący na kominiarkach śnieg w połączeniu z fatalnymi warunkami śniegowymi owocują skrajnym wyczerpaniem. Stoki pustoszeją, tylko szóstka śmiałków przemyka niczym cienie wśród zawieruchy, raz po raz kładąc się w zakrętach, które zdają się kłaniać pobliskim drzewom. Kryzys przychodzi po kliku godzinach, dziesiątki kilometrów przebytych w tych warunkach robi swoje, mięśnie ud palą niczym stalowy pręt wetknięty w palenisko Hefajstosa, mimo to brniemy dalej. Chyba czas kończyć, zjeżdżamy w dół, kiedy nagle snowboardzista ginie w tumanach śniegu i nie podnosi się. Najbliżsi z paczki rzucają się natychmiast w tamtym kierunku, ale już wiadomo…nie jest dobrze. Złamanie w dwóch miejscach wyklucza go z dalszej eskapady…W zasadzie jazda poza trasą jest tak samo wymagająca jak ta po „przygotowanych” stokach a może nawet bardziej komfortowa, bo te ostatnie wyglądają jak po bombardowaniu lotniczym…
 
Podnoszę się czując wyraźnie każde ścięgno i mięsień nóg, pleców oraz rąk na wysokości ramion. Poprzedniego wieczoru wyczerpująca dyskusja odnośnie kredytowania zakupów samochodów do użytku prywatnego wykończyła mnie dość mocno. Niestety, nie udało nam się dojść do porozumienia, czasem trudno przekazać oczywistą oczywistość, że kredyt ma sens tylko wówczas, jeśli służy inwestycji. Szybka kąpiel, śniadanie, pakujemy sprzęt i ruszamy raźno w dwa samochody do Saalbach, gdzie porzucamy je dokładnie o ósmej trzydzieści. Widoczna w pobliżu gondola mająca wyciągnąć nas w górę ciągle śpi, leniwie bujając się na wietrze.
Oddaję karnet kolegi, który już niestety nie pojeździ z nami, szykuję sprzęt i po chwili raźno ruszamy w kierunku zamkniętej ciągle bramy do wyciągu. Po chwili wszystko rusza, jak zwykle jesteśmy pierwsi do roboty, mknąc z dość dużą prędkością w górę. Oczy rejestrują piękno otaczającej nas przyrody, słońce głaszczące wierzchołki okolicznych wzgórz pieści nasze zmysły, tylko stukające w uszach ciśnienie przypomina, że przenosimy się w szybkim tempie do nieco innej, zimnej i pozornie nieprzyjaznej, ale jednocześnie bardzo pociągającej rzeczywistości. Ostatnie poprawki, stuk dopinanych klamer, hałas suwaków ustępują uniesieniu, kiedy to jak zaczarowani patrzymy na ołowiane niebo, spod którego słońce pozdrawiając nas oświetla przeciwległy masyw górski. Rozdzielamy się, pół ekipy rusza raźno w kierunku Leogang a ja z kolegą w przeciwnym, jak zawsze pod prąd.
 
Jedzie się ciężko, każde większe dociśnięcie narty owocuje natychmiastowym protestem mięśnia uda, bądź łydki w zależności od konfiguracji do tego stopnia, że jedynym marzeniem jest siąść gdzieś w cieple i napić się kawy. Natychmiast jednak pęd powietrza, wrażenie tańca śniegu i tego, co nas otacza w połączeniu z uderzeniami adrenaliny dają kopa do dalszej jazdy. Słońce chowa się i kontrast między śniegiem a linią horyzontu niemal przestaje istnieć, jedzie się bardzo ciężko nie czując zupełnie konfiguracji terenu. Nawet gogle z refleksem niewiele dają, nie mniej jednak nadal przemy w wyznaczonym kierunku. Gondolę Bernkogelbahn osiągamy po paru minutach, idę na chwilę do ściany wypłacając dzięki rudemu and his company euro po 4,74 (koryta raz wywalczonego nie oddamy nigdy), ładujemy się do windy, by po chwili zasiąść na wygodnym siedzisku w górskim akwarium, które mknie z zawrotną prędkością do góry. Szybka kawa, pojawia się słońce i zaczynamy żyć! Szybko mkniemy na dół starając się wycinać ładne esy floresy w tym razem dobrze przygotowanym stoku. Widać ciągle sztruks. Miejsce podoba nam się na tyle, że krążymy na nim w pętli przez kilka godzin wyciskając z siebie i sprzętu, co się da.
 
Obsadzamy kanapę Bernkogel i natychmiast okazuje się, że Goebels miał rację mówiąc, że mając telewizję podbiłby świat. Przypadkowy Niemiec pyta mnie na wyciągu, czy w Polsce to już mamy dyktaturę? Odpowiadam mu hasłem naszych kibiców, żeby lepiej pilnował swoich kobiet a nie naszej demokracji. Nasz szczęście okazuje, się, że facet ma poczucie humoru, zatem gawędzimy sobie do końca „lotu” i żegnamy przybitą piątką rozjeżdżając w przeciwne strony.
 
Po kilku godzinach na stoku zmęczenie daje się we znaki, podejmujemy, zatem decyzję o teleportowaniu się w kierunku naszej bazy w Viehhofen. W planach mamy zjechanie ze stoku wprost do narciarni! 🙂 Okazuje się, że widokowa trasa numer 68 prowadząca lizerą lasu przez wzgórza jest przejezdna, zatem szybko podejmujemy decyzję. Wciągamy się w górę i zjeżdżamy z dół tak szybko jak się da, przemieszczając się konsekwentnie w kierunku obranego celu. Kilka fotek, bo przyroda rozpieszcza dziś wyjątkowo nasze zmysły i już wyjeżdżamy na ostatni odcinek! Drzewa obsypane śniegiem, spore spadki, szeroko i równo – krzyczymy niemal z radości, bo endorfina buzuje. Spotykamy przypadkowego freeridera i obserwujemy miejsce, z którego się pojawił. Oceniamy je, jako bardzo obiecujące – wrócimy tam jutro. Słońce chowa się już za górami dziękując nam za wspólną wędrówkę w czasie kolejnego dnia w tym najlepszym ze światów, trasa zmienia się w ścieżkę, pojawiają się niewielkie przetarcia i minerały, ale są dobrze widoczne, więc mijamy je bez problemu. Dojeżdżamy do niewielkiej wyrwirączki w pobliżu naszej bazy i wciągamy się do góry żartując z okoliczności. Wyglądamy komicznie w kaskach, goglach i mocno spiętych butach wśród uczących się dzieci. Krótki zjazd na drogę dojazdową i po chwili zatrzymujemy się przed narciarnią. Plan zrealizowany w stu procentach. Prysznic, piwo, obróbka wspomnień zatrzymanych w formie zer i jedynek na karcie pamięci. Chyba zagramy dziś w pokera? Zagracie z nami? 😉https://goo.gl/photos/cav4gTbKFsSWxee47

Hinterglemm.

Time Runs Out dzień dziewiętnasty.
 
Dzisiejszy dzień zaczął się o 7:30 otwarciem okna. Trzech facetów w jednym pokoju to stanowczo za dużo, nawet na warunki austriackie. Dzień rozleniwia, ołowiane niebo, oraz sypiący się z niego puch nie zachęca do zapięcia wiązań. Może by tak dziś pokatować Audi S5 w programie Test Drive? Zaraz, zaraz, na zboczu Bernkogel 1740m testują dziś K2, zatem decyzja jest jasna. Wciskamy się do skibusa i wylogowujemy się w Saalbach, kierunek gondola i już lecimy w międzynarodowym towarzystwie ku górze.
 
Ogarnia nas senność, kawa w pobliskiej knajpie ratuje nieco sytuację, ale wyczerpanie daje się we znaki. Krążymy w dół i górę w okolicy rzeczonej gondoli przesuwając się dość sennie w tę i nazat. 😉 Kop przychodzi koło południa, uderzamy w kierunku Hinterglemm i okalających go wzgórz. Naszym celem jest Spieleckkogel 1998m, Reichkendlkopf 1942m i Hochalmspitze 1921m. Wsiadamy na fajną, podgrzewaną, ośmiosobową kanapę i przesuwamy się powoli w kierunku celu. Trasy w pobliżu podobają nam się tak bardzo, że na każdej robimy po dwie, trzy rundy by ostatecznie dostać się w wybrany przez nas rejon. Tymczasem wychodzi słońce, stoki spływają wręcz jasną poświatą, co sprzyja mocniejszemu ciśnięciu na krawędzie.
 
Rejon bardzo nam się podoba, jest bardzo szeroko, pusto i w miarę równo, przesuwamy się w kierunku końcowej stacji, szybki obiad i zaliczamy Spieleckkogel. Przy zjeździe z góry okazuje się, że łącznik jest strasznie wąski i wyślizgany, kolega zalicza lekką glebę, na szczęście bez konsekwencji. Dalszy zjazd przebiega bez zakłóceń, jest twardo, ślisko i ciepło 😉 Pakujemy się w autobus i po pół godzinie jesteśmy w domu. Jutro ostatni dzień i ostatnia część regionu. Łącznie 279km na nartach.
Rafał Skonecki