Ostatnio znów mam sporo wolnego czasu, inwestycje same się kręcą, co przy moich skromnych wymaganiach wobec życia sprawia, że coraz częściej myślę o emeryturze. Kiedy byłem dzieckiem marzyłem, aby móc mieszkać w trzech miejscach. Pierwsze główne, to tam gdzie mój dom, drugie w górach a trzecie nad morzem. Myślałem sobie, że będę trzy miesiące tu, pół roku tam i kolejne trzy w domu. Przyziemne i płytkie? Być może, ale nie dla kogoś kto wychował się w 35 metrach kwadratowych. Zastanawiam się co dalej, bo w zasadzie osiągnąłem w życiu to co chciałem, ponownie zaczynać od początku nie zamierzam, co zresztą nie raz było przyczyną rozejścia się mych dróg z kobietami, jakie stanęły na przeciw mojemu przeznaczeniu. Cieszę się, że wszystko osiągnąłem sam, konstrukcję świata, w którym żyję ja a także moi bliscy, zawdzięczam tylko sobie. Wiadomo, że każdy ma swoją Monikę Belluci ale, że jest ona zazwyczaj dostępna wyłącznie na plakacie, to rozsądek nakazuje porzucić sny i skupić się na teraźniejszości. Odnawiam sportowe pasje, kupiłem nowy kajak, który wkrótce zamierzam wypróbować na Zalewie Kamieńskim a także bliskich wodach Bałtyku oraz rozpocząłem sezon rowerowy. Zaliczyłem już klika fajnych tras w okolicy 100km ale nadal nie czuję, abym był w stanie pobić własny rekord, czyli 300km ciągiem. Wraz z nowym gravelem pomysł przejechania z Cisnej do Warszawy na raz wraca i być może jeszcze go w tym roku zmaterializuje, póki co dosiadam starego, dobrego Unibike-a z osprzętem Alfine 11, który wyjątkowo mi pasuje pod względem komfortu, ma też świetnie dobrane, wygodne na długich przelotach siodełko. Dziś miałem jechać z Wawy do Solca nad Wisłą ca 150km ale, że zaspałem to plany uległy modyfikacji. Zrobiła się z tego bardzo ciekawa wycieczka, o której chciałbym dziś opowiedzieć. Dystans spacerowy czyli około 60km, jednak leśne dukty dają dobrze w tyłek co sprawia, że endorfiny eksplodują dużo szybciej niż na szosie a poza tym, może ktoś skorzysta? Myślę, że warto.
Może zacznijmy od mapy dzisiejszego wypadu. Ogarnąłem się koło 10 więc porywanie się na trasę >100km przy temperaturze rzędu 4 stopni i niepewnym meteo byłoby dość ryzykowne. Szybko zajrzałem w siatkę połączeń Kolei Mazowieckich. Pierwszy pomysł to Puławy i dalej w dół do Solca. Ale co z powrotem? Namiot? Trochę zimno. Drugi punkt to Dęblin i kierunek Kazimierz nad Wisłą. Ostatecznie decyduję się na podróż do stacji o wdzięcznej nazwie Mika położonej po wschodniej stronie Wisły i wycieczkę do Dobieszyna, skąd zamierzam powrócić pociągiem do Warszawy. W fazie planowania wszystko wygląda ciekawie, ale dopiero w realizacji okaże się, że ten szlak to naprawdę strzał w dychę. Całość dzisiejszej przygody zaczyna się od kawy w Maku na Zachodnim. Z racji pośpiechu nie zdążyłem wypić w domu, więc czas nadrobić ten brak. Cholera, zimno! Co prawda mam zapasowe ciuchy w plecaku, ale wiadomo, że zmienię je dopiero po solidnym zapoceniu tych, które mam na sobie. Dobra jakoś to będzie, tym bardziej, że właśnie nadjeżdża moja telepeta. Kibel to świętość dla ludzi, którzy choć liznęli kolei, więc odrobina szacunku przed zajęciem miejsca się należy!
Po dość długiej i nużącej podróży (ponad godzina!) wysypuję się w obranej destynacji. Ruszam ostro i już wiem, że moje kolana lekko nie będą miały, bowiem wieje…czołowy, dość mocny wiatr. Zapinam mocniej słuchawki, pogłaśniam ATB i prę ostro przed siebie starając się uważać na gladiatorów w stalowych rumakach oznaczonych WG, bowiem jeżdżą oni ostro i nie trzymają dystansu. Sam mam prawko C+E więc zdaję sobie sprawę jak działa na rower przemknięcie z dużą prędkością 24 tonowego zestawu. Szanujmy się – taki apel bez nadziei na efekt 😉 Po chwili asfalt znika i zaczyna się szuter, redukuję i staram się utrzymać 20km/h jako średnią prędkość. Już czuć las i zapach igliwia, po krótkiej chwili wpadam w zupełnie magiczne miejsce. Okoliczne stawy ktoś przekształcił w ośrodek wypoczynkowy – świetne miejsce na weekendowe wypady! Po chwili zauważam resztki starego młyna, co ciekawe większość tego typu budowli to tylko ściany a tymczasem tu mamy co prawda walący się do wody podest ale też liczne, wiekowe urządzenia! Dla miłośnika Urbexu to prawdziwa gratka. Zostawiam rower w krzakach i zjeżdżam na tyłku po stromym spadku rysując sobie “kszaczorami” twarz. 🙂 Co tam! To trzeba dotknąć z bliska , wszak mówią wieki!
Jadę dalej pnąc się ostro w górę, wyprzedzam lokalersa taszczącego kilkanaście butelek z winem na rowerze marki Jubilat, aby wpaść w klimat pobliskiej wioski i ujadania psów. W kieszeni ściskam gaz pomny złych doświadczeń, gdy sfora psów w opuszczonej wsi prawie mnie zagryzła. Mijam ostanie zabudowania i wreszcie czuję, że żyję. Moim oczom ukazują się klasyczne “mazowieckie klimaty” jak to mawiał mój niedawny kompan od dwóch kółek. Zresztą, sami zobaczcie! Lekko się gubię w piasku po czym wjeżdzam w lokalne wąwozy, starając się zachować kierunek w głębokim piachu, na szczęście opony Schwalbe Landcruiser w wkładką antyprzebiciową dają radę. Dlatego też nie polecam tej trasy dla ludzi z rowerami szosowymi. Odcinki, gdzie trzeba będzie prowadzić rower są zbyt liczne, z kolei MTB to lekka przesada, najlepszy będzie treck albo gravel. Zresztą, sami zobaczcie, czyż nie urocze są te miejsca? Wyjeżdżam na długą, szutrową ścieżkę, która przez prawie 10km prowadzi mnie przez las w kierunku miejscowości Podzamcze. Uroku wycieczce dodają liczne pachnące żywicą ścięte bale drzewne oraz śpiew ptaków. Jestem kompletnie sam – tylko ja i las.
Wyjeżdżając z lasu zauważam ciekawe osiedle, rzucają mi się w oczy budynki podobne do dworskich czworaków. Okazuje się, że dotarłem do miejscowości Podzamcze, w której na bazie XVI wiecznego zamku rodzina Zamoyskich wybudowała swoją siedzibę. Kieruję się w stronę parku, w którym mieści się obecnie nadleśnictwo i próbuję wyobrazić sobie klimat czasów świetności tego miejsca. Odwiedzam ruiny stajni oraz neogotycką wieżę z XIX wieku a następnie piaszczystym szerokim gościńcem wspinam się na wzniesienie, gdzie posadowiono dworek. Obecnie jest on zdewastowany, miałem ochotę przecisnąć się pomiędzy sztachetami w oknach ale obecność jakiejś dziwnej ekipy w pobliżu powstrzymała mnie. Oglądam budynek dookoła, zatrzymuję się na chwilę przy monumencie poświęconemu Tadeuszowi Kościuszko i ruszam w stronę słynnych Maciejowic. Z ciekawostek warto dodać, że w Podzamczu urodził książę Obojga Sycylii, jeden z dwóch pretendentów do tytułu głowy Królewskiej Rodziny Burbonów Sycylijskich – Ferdynand Maria Sycylijski.
Dość mało uczęszczaną szosą prowadzącą znacznym spadkiem w kierunku Wisły dostaje się do słynnych Maciejowic, gdzie Tadeusz Kościuszko stoczył słynną Bitwę pod Maciejowicami.Schludny rynek z charakterystycznymi kocimi łbami nadaje miejscu typowy, tak lubiany przeze mnie małomiasteczkowy klimat. Na wylocie drogi w kierunku przeprawy promowej dostrzegam Lody z Zielonej Budki, więc robię sobie przerwę pakując w siebie trzy gały! Mniam! Po krótkiej pogawędce z przemiłą panią sprzedającą w sklepiku ruszam ponownie asfaltem w kierunku miejscowości Antoniówka, gdzie znajduje się prom, którym zamierzam przedostać się na lewą stronę Wisły. Takie klimaty dodają niesamowitego kolorytu wyprawom więc warto wprzęgać je w planowane trasy. Zaczyna lekko kropić deszcz ale nie na tyle abym musiał szukać przystanku by się schować. Niestety ciągle towarzyszy mi czołowy wiatr co sprawia, że aby utrzymać zakładaną prędkość muszę cisnąć mocniej na pedały. Docieram do wału za którym spodziewam się miejsca, gdzie przybija prom i wtedy nagle…urywa mi się pedał! Nigdy nie miałem dotąd takiej awarii w trasie, więc jestem nieco zaskoczony! Co dalej? Do przejechania mam ciągle ponad 25km, jak to zrobić z jednym sprawnym pedałem? Nie mam wyjścia, czekam na prom, robię kilka zdjęć i po chwili płynę już w poprzek Wisły. Wieje lekki wiatr, pobliska elektrownia Kozienice dość ciekawie wpisuje się w pochmurne niebo. Schodzę z promu i próbuję jechać, ale podjazd pod górkę uświadamia mi, że lekko nie będzie.
Dalsza część wycieczki to niestety walka z trasą. Kieruje się wskazaniami google maps, które z lubością kierują mnie wprost do Elektrowni Kozienice. 🙂 No cóż? Przez zakład nie da się przejechać, więc oglądam sobie z daleka monumentalne chłodnie kominowe i pedałując jedną stroną ruszam w kierunku Puszczy Kozienickiej. Nawigacja koryguje wskazania i wkrótce pomykam szerokimi i dość twardymi szutrami dróg pożarowych. Zmęczenie daje się we znaki, ale nie mam wyjścia. Jest sobota, w pobliżu nic się nie kupi, chodzi mi po głowie, aby dzwonić po syna, żeby po mnie przyjechał, ale nie chcę mu zawracać głowy. Postanawiam dotrzeć do Dobieszyna na 18tą tak, aby załapać się pociąg do Warszawy. Ta część puszczy jest bardzo malownicza, pełna zieleni i śpiewu ptaków, niestety nawet niewielkie wzniesienie powoduje, że prędkość spada mi do 8-10km na godzinę. Już wiem, że się nie wyrobię! Docieram do Brzózy gdzie uzupełniam wodę i przegryzam Snickersa. Zostało nadal prawie 12km, póki mam asfalt to jakoś idzie. Na moście nad Radomką odpoczywam chwilę bo znam doskonale to miejsce z licznych, klimatycznych spływów kajakowych połączonych z nocowaniem i ogniskami. Myślę, że wkrótce znów odwiedzę to miejsce tym razem kajakiem. Zmęczenie powoduje,że nie chce mi się już robić zdjęć, spieszę się poza tym bo mam jeszcze tylko dwa połączenia do domu – jedno o 19tej i drugie o 20tej. Prędkość tak mocno spada, że obawiam się czy się wyrobię. Głowaczów i na szczęście szosa prowadzi mocno w dół w kierunku Białobrzegów. Skręcam w prawo i znów górka, kończy się asfalt i wpadam w mazowiecki piach. Kaplica. W takich warunkach sprawnym rowerem jedzie się ciężko a tu niestety muszę miejscami iść prowadząc rower. Czas ucieka…Docieram w końcu do Dobieszyna, wyjeżdżam z lasu, ostatnia prosta, patrzę a moja telepeta rusza! Zabrakło mi trzy minuty. Klnę nieco, ale generalnie jestem zadowolony, endorfiny buzują, jest przygoda! Przebieram się w poczekalni i czekam prawie godzinę na pociąg. Już bez problemu teleportuję się do Wawy, zakupy, browarek i ulubione orzeszki z papryką dziś spokojnie wejdą w deficyt kaloryczny.
To tyle na dziś, mam nadzieję, że fajnie się czytało!
Do zobaczenia na szlaku.
Rafał