Kemping w Vík í Mýrdal okazał się całkiem przyzwoity, ale bez żalu rozstaliśmy się z tym miejscem. W miejscowym barze spotkaliśmy pracujących tam rodaków, którzy zresztą wystawili nas na mukę mówiąc, że miejscowy sklep jest czynny od 14 do 18. Okazało się, że od 10 do 21 🙂
Startujemy znów jedynką w kierunku Höfn, które zowie się islandzkim królestwem lobsterów i wszelkiej maści frutti di mare. Po drodze oczywiści łapczywie konsumujemy lokalny krajobraz i atrakcje, które co krok oznaczone są przy pomocy czytelnych znaków drogowych. Na pierwszy ogień idzie Hjörleifshöfði – historyczne wzniesienie, otoczone czarnymi plażami i przeszyte licznymi grotami i jaskiniami. Jako, że droga zamienia się w grząski pył wulkaniczny, zapinamy 4×4 i wariujemy nieco po plaży topiąc niemal Nissana przy okazji. 😉 Bywało gorzej a IcePol nie robi problemu – sam widziałem innego Terrano wyciąganego ciągnikiem ze środka rwącej, górskiej rzeki.
No stress – to klucz w przypadku pożyczenia auta, a w Islandii wypożyczalnie zarabiają minimum 50% normalnego obrotu obciążając turystów za co się da.
Jadąc w kierunku wodospadu Systrafoss zatrzymujemy się na chwilę wśród “baranków” jak Gosia nazywa roślinność porastającą zastygłą lawę, w powietrzu bez przerwy krążą nam nad głowami “drony szpiegowskie”, czyli hałasujące w charakterystyczny sposób małe, podobne do mew ptaki, krążące bez przerwy nad głowami.
Ostatni wodospad nieco nas rozczarowuje, choć po wejściu na górę napotykamy fajne jezioro i genialny widok na okolicę. Krótki spacer i już pędzimy w kierunku Skaftafell, Austur-Skaftafellssysla, Iceland. Na miejscu okazuje się, że park jest świetnie przygotowany dla turystów, oznaczenie szlaków wzorowe, widoki zapierają dech w piersiach, szczególnie lodowiec, który “cieli” się na naszych oczach. Przy okazji trafiamy na kolejny ciekawy wodospad – Svartifoss który niesie wodę przez niesamowicie ukształtowane skały – w formie fiszbinów. W drodze powrotnej łapie nas mały deszcz, ale na szczęście udaj nam się na czas dotrzeć do auta. W ogóle Islandia to ciągłe zmiany pogody i temperatury, raz jest +10 stopni, by za chwilę podskoczyć na +17. Identycznie z aurą – słońce, wiatr, deszcz – przeplatają się bez przerwy – na szczęście Gosia zamówiła pogodę, więc mamy dużo słońca. Dzień kończymy mocno zmęczeni nad laguną lodowcową Jökulsárlón-Glacier lagoon doświadczając iście wspaniałych widoków oddzielających się gór lodowych, których niebieska barwa wygląda po prostu obłędnie.
Pobudka i czas w drogę. Do przejechania mamy dziś wyjątkowo dużo kilometrów przez Islandzkie bezdroża (jedyna droga okalająca wyspę w tym regionie zmienia się w szutrowy gościniec. 😉 Zaglądamy do wspomnianego Höfn zaliczamy jezioro Lagarfljót, oraz wspinamy się pod wodospad Hengifoss, drugi pod względem wielkości w Islandii. Ogromne wrażenie robią na nas czerwone pasy przecinające skałę, powstałe na skutek wolnego stygnięcia lawy, która po kontakcie z wodą i powietrzem nabrała wspomnianego koloru. Wielkie, oderwane fragmenty skał leża bezwładnie w dolinie pokazując naocznie jak niewiele znaczymy jako gatunek.
Wjazd z i zjazd z “interioru” obfituje w bardzo ciekawe drogi – 19% spadku nie jest niczym nadzwyczajnym, serpentyny, miękka, kamienna nawierzchnia powoduje, że Terrano nieco rzuca – tu dużo lepiej sprawdziłby się Patrol, mający szerszy rozstaw kół. Tak czy owak, meldujemy się ponownie, tym razem z Seyðisfjörður, malowniczej mieściny położonej w uroczej dolinie. Jutro kolejna porcja islandzkiej przygody!