Warszawa, 24 marca 2015 godzina 10:27
Znikam stalowym rydwanem w promieniach słońca, będącego zawsze źródłem ciepła, życia i nadziei. W głośnikach mój ukochany Marilion z płyty Seasons End. Chyba jestem w pewnym sensie masochistą emocjonalnym, bo gdyby było inaczej, to mój słuch z siłą 120db zabijało by She Hooks in You, a tymczasem czyni to The Space. Moja emocjonalność kiedyś mnie przybije ostatecznie , tego jestem niemal pewien, bo to nie jest normalne, żeby czuć jak wszystko wewnątrz płonie morzem ognia, który niczym fosfor, jest nie do ugaszenia a nawet jeśli, ktoś mógłby go ugasić, to nie wie jak, bądź sam płonie, tylko w inny sposób.
Z pozoru jestem monolitem – to chyba wada genetyczna, tym gorsza, że czyni człowieka samotnym. Nie piszę tego co chce, bo świat mi na to nie pozwala, wymagając ode mnie noszenia bez przerwy maski, która umożliwia mi egzystencję wśród ludzi. Czuję się w niej niczym Hannibal Lector, ale podobno tak trzeba – mógłbym to nawet zaakceptować niczym formę więzienia, powiem więcej – cieszyłbym się oglądając świat zza takich krat ale pod jednym warunkiem, który na zawsze pozostanie tajemnicą. Czemu? Bo to jedyne lekarstwo, ale podać je musi inny człowiek, sam z siebie. Bywa tak, że Alcatraz może być synonimem nieba a anielski błękit, czystym piekłem.
Często w takich chwilach przychodzi mi na myśl stare dobre GnR i Estranged, gdzie wiadomo kto, tonąc w oceanie odrzuca każdego, kto chce mu pomóc, a w końcu wyciąga go śmigłowiec. Sam się z siebie teraz śmieję, bo widzę jak na dłoni swoją dziecinność – ludzi ratuje się tylko wtedy, gdy są do czegoś potrzebni, choćby to była zwykła satysfakcja. A może się mylę? Tak mylę się – tego juz mnie nauczyła. Zastanawiam się tylko kiedy, a raczej co wywołało w mojej głowie takie spustoszenie? Kiedyś byłem normalnym człowiekiem nie odczuwającym promila tych wszystkich rzeczy, które dziś rozsadzają mi duszę.
Może to rodzaj pokuty za to jak żyłem? Jeśli tak, to przyjąłbym ją z godnością, licząc dni do końca i kładąc nawet blady uśmiech na własnej twarzy raz na jakiś czas. Niestety to zwykłe gdybanie, sfera domysłów, tak samo mroczna i tajemnicza jak to, co mnie niszczy na co dzień. Czasem tak sobie myślę, że jest tak wielu spełnionych ludzi ale chorych fizycznie, którym przydałyby się moje organy wewnętrzne, myślę że może ktoś mógłby z nich skorzystać, tym bardziej, że wszystko mam zdrowe, dużo ćwiczę i nie palę. Może choć w ten sposób, przynajmniej cząstka mnie żyłaby w kimś innym, kimś kto potrafi zbudować z odruchów codzienności ogród pełen kwiatów? Proszę się nie martwić – nie zmierzam w ślady Tomka Beksińskiego. Do tego trzeba mieć jaja.
Dotarłem do wrót rzeczywistości.
Teraz pojadę nad zalew i przebiegnę 20km tak aż poczuje metaliczny smak w ustach. Po tym zawsze następuje ukojenie. Krótkie, zaledwie kilku minutowe ale i tak warto. Czy można śmiertelnie rannemu człowiekowi odmawiać morfiny, choćby jej cena była bardzo wysoka? Szkoda, że w Cisnej mgły, inaczej dziś nocowałbym na grani wyjąc wraz z wilkami. Przepraszam wszystkich, których w jakikolwiek sposób zawiodłem. Niech moje niebo, pełne błyskawic odsłoni Wasze słońca. Tego właśnie chcę.
Wojna we mnie wciąż trwa…