Śladami świata, którego już nie ma!

Od kilku dni z moim przyjacielem fotografujemy te same zachody słońca z innych pozycji. Dziś postanowiliśmy wyskoczyć rano na męską wyprawę. Kolega miał w planach spotkanie okolicznościowe, więc towarzyszył mi tylko do pewnego momentu, sporo stracił, ale o tym później…

Pompuję koła do 3 barów i ostro ruszam w stronę ulicy o dość wiosennej nazwie, po drodze łapie mnie kilka świateł, trochę złośliwych puszkarzy, tak czy owak po kilku minutach przybijamy żółwika i mkniemy raźno w kierunku Siczek. Ta pod radomska miejscowość to mekka licznych mieszkańców spragnionych kontaktu z naturą, wodą, powietrzem. Doskonałe ścieżki rowerowe w połączeniu ze sztucznym molo powstałym na zbiorniku wodnym, piętrzącym uroczą Gzówką, są silnym magnesem dla wszystkich szukających relaksu. Mamy zresztą w pobliżu naszego kochanego miasta więcej takich atrakcji, wymienię choćby Chlewiska, Domaniów, Staw Górny w Pionkach, Zalew w Garbatce czy najbliższe mi Borki. Od razu narzucam spore tempo, bo w planach mam mniej więcej 80 kilometrów a muszę jeszcze po powrocie ogarnąć obiad. Kolega protestuje, bo moje Shimano Alfine jest wręcz stworzone do sprintów spod świateł. Czasem widzę zdziwienie kierowców puszek, kiedy do 30-35km na godzinę odstawiam ich na długość pojazdu. 😉 Słońce świeci, rozmawiamy sobie o różnych rzeczach, planujemy najbliższą eskapadę kajakową, połączoną z biwakiem – będzie się działo!
Jesteśmy urzeczeni krajobrazem, który przesuwa się przed naszymi oczyma, kolega podobnie jak ja, jest bardzo wrażliwy na tym punkcie, zresztą określenie „mazowieckie klimaty” na fotkę, starej zagubionej chaty, czy morza maków wśród zielonych łąk, to właśnie jego sprawka. Próbuję go przekonać na towarzyszenie mi aż do Dęblina, ale niestety nie ma takiej możliwości, ze względu na wcześniejsze ustalenia. Siadamy w Siczkach nad zalewem, gdzie wciągamy po Big Milku, zapijając mineralną. Chwilę żartujemy wspominając moje kobiety i cyrki, jakie z nimi przechodziłem, strzelamy parę fotek, oraz wymieniamy dowcipy na temat pewnego żeglarza, który tak walczy z Omegą, że prawie ją kładzie do wody a ostatecznie staje w łopocie, nie bardzo wiedząc co dalej. Dobrze, że to Siczki a nie Niegocin. 😉

Dowcipkujemy z puszkarzy, że nawet w sobotę muszą jeździć blachą i smrodzić. Żartuję, że to podróż do Biedry pewnie po śląską i piwo Wojak na grilla. Dalej zamroczenie i świat jest piękny. 😉

Kilka zdjęć starego, klimatycznego kościółka do relacji na skionline, żółwik i rozjeżdżamy się. Ruszam ku mojemu przeznaczeniu, mijam starą kapliczkę i niewielki, klimatyczny cmentarzyk, by po chwili dotrzeć do przejazdu kolejowego. Mam farta, bo akurat nadjeżdża ze składem cystern stara dobra maszynka, z wyglądu przypominająca SM-42, tak dobrze kojarzone z przetaczanymi wagonami. Pięknie mi pozuje, więc muszę wykorzystać ten fakt i strzelam jej piękną fotę. Śliczna mordka!
Na opuszczonym mostku, z resztką szyn, które przez puszczę, kierują się w stronę nieistniejącej wytwórni prochu i amunicji w Pionkach, działającej pod szyldem Pronitu, wytwarzającego płyty winylowe, robię krótki odpoczynek. Nie wiem czemu, ale uwielbiam to miejsce, zawsze robię zdjęcie uciętej szyny, zawsze! Ruszam dalej, przede mną piaszczysty i męczący odcinek, bo wąskie Schwalbe Landcruiser spisują się świetnie na szosie a nie w lesie, ale zamiatając tyłkiem na lewo i prawo pokonuję go w doskonałym humorze, tym bardziej, że wszędzie pachnie jaśmin, bez a słońce całuje mnie prosto w wielkiego nocha!

Spotykam pewnego starszego pana, który również pedałując, pyta mnie o drogę do Jedlni, rozmawiamy chwilę i ruszam dalej. Po chwili jestem w Pionkach. Miałem odbić wprost na Garbatkę, ale patrzę na zegarek…czas jest dobry, więc? Walimy do Prionitu! Wpadam najpierw na stare, cholernie klimatyczne osiedle budowane da inżynierów fabryki w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kontempluje piękno brył budynków, wchodzę do klatek schodowych i piwniczek, szukając mozaiki. Kurde! Kocham, kocham, kocham! Przejeżdżam przez dziurę w płocie i już jestem w wytwórni prochu. Trzeba być ostrożnym, bo w niektórych częściach wielohektarowego obaszaru ukrytego głęboko w okowach Puszczy Kozienickiej, ciągle trwa produkcja. Trafiam na fajny budynek z czerwonej cegły, chowam rower w badyle i teleportuję się przez okno do środka. A w środku? Kopalnia fantów! O żelastwie nie będę pisał, ale parę skorup pakuję do plecaka i trafiam na kancelarię, w której zabezpieczam liczne przepustki i dokumenty sygnowane na lata 1952-1955!!!!! Pożółkły papier, pieczątki, gotowe odczynniki, segregatory, wchodzę wyżej, mimo walących się schodów, kolejne znaleziska, między innymi doskonale zachowane czasopisma z lat 50tych! Odkładam wszystko w zakamarki, bo wrócę po to kiedyś, plecak ma ograniczoną pojemność. Opuszczam rzeczony przybytek, dosiadam rower i przemieszczam się pomiędzy opuszczonymi budowlami, sieć dróg wewnętrznych jest bardzo rozbudowana, co chwilę widać zarośnięte zbiorniki przeciwpożarowe i piękne, rozłożyste dęby, które pamiętają czas, gdy miejsce to tętniło życiem. Objeżdżam niemal cały teren stając raz po raz urzeczony pięknem klinkieru i tym z jaką pieczołowitością ludzie kiedyś tworzyli. Mimo, że to tylko fabryka, to liczne zdobienia, łuki, nakładki dodają wysublimowanego uroku temu miejscu. Zatracam się niemal bez świadomości, ale czas biegnie.

Żegnam to niesamowite miejsce i pedałuję ostro w kierunku Garbatki Letnisko. Przeszkadza ciągle czołowy wiatr, uporczywy do tego stopnia, że nawet na zjazdach muszę ostro kręcić by utrzymać te 25km/h. W Żytkowicach siadam na środku betonowej ławy fundamentowej, rozgrzanej od słońca. Tu miała być fabryka domów, opuszczony biurowiec ciągnie się setkami wybitych szyb, niejako płacząc i tęskniąc do czasów swej świetności. Chwila nad zalewem w Garbatce i już mknę w kierunku Wisły. 15:20 mam pociąg powrotny, na który muszę zdążyć. Naciskam mocniej, most, rzeka pięknie mieniąca się tysiącem barw, chwila w mieście i 15:14 jestem na dworcu. Kupuję dwa banany, piwo i orzeszki. Wsiadam do wagonu, z czapki kapie mi woda, koszulkę można wyżymać, ale jest klimat! Wieszam rower na haku i zatapiam się w nowy kawałek Reni Jusis. Powróciła, ale w jakim stylu! Niecała godzinka i teleportuję się w stronę domu! Kolejna udana wyprawa, łącznie 80km w kołach, endorfiny buzują, rozkładam fanty w domu i czuję jak mówi do mnie historia, ludzie których już nie ma. Szybki obiad, browar, relacja. Czas na relaks w ogrodzie. Zapraszam do galerii zdjęć!

https://goo.gl/photos/j5qt8MCzy7xf7hcE8

Rafał Skonecki