Chrztu Polski nie było!

Zdziwieni?

Zacznijmy od początku, a mianowicie od tego, że krajem nad Wartą i Wisłą rządzi od trzech pokoleń dynastia ludzi, na których czele w 966 roku stoi człowiek o imieniu Dagome. Skąd się wziął ten prężny władca, jednoczący Polan i rozszerzający teren swego władania, na obszar niemal całej obecnej Polski? Drodzy Państwo, otóż Dagome był? Wikingiem 🙂 , podobnie jak jego ojciec znany później jako Siemomysł (oryginalne imię nie zachowało się). Rodzina Piastów (nazwa nadana przez historyków od Piasta, które de facto był Piastunem) 😉 była prężną dynastią skupiającą bardzo inteligentnych, jak na owe czasy ludzi. Dość znać, że na przykład Mieszko II (syn Bolesława Chrobrego) władał kilkoma językami, w tym biegle łaciną i greką. Jak zawsze w historii ziemi, tej ziemi, składało się tak, że ludzie przebiegli i wykształceni, a co za tym idzie zamożni, wymyślali różne metody, celem uskutecznienia sposobów łojenia, tych mniej przebiegłych, słabiej wykształconych, a co za tym idzie…biednych, czy to poprzez sprzedawanie iluzji, wymyślanie bóstw, czy też w ostateczności, ogniem i mieczem. Żądza posiadania w gatunku Homo Sapiens, jest nienasycona, podobnie jak władzy (doopy celowo nie wymieniam, bo jest ona pochodną dwóch pierwszych). W 966 roku na terenie obecnej Polski mieszkało kilkanaście różny plemion, wyznających różnego rodzaju bóstwa, określone obecnie jako pogańskie, było ich łącznie około 600 tysięcy. Żyli sobie w miarę spokojnie, prowadząc ekstensywną gospodarkę rolną, polując, łowiąc ryby, napadając i mordując sąsiadów. Mieszko postawił im but na szyi, zmuszając gwałtem do posłuszeństwa i oddawania daniny. Te proces nazywany jest tworzeniem się państwa Polskiego. Z tego czasu mamy do dziś sporo pozostałości, jak chociażby słynną Łysą Górę w Świętokrzyskim, Górę Świętej Anny (zwanej Śląską Górą Chełmską), Arkona, czy na przykład odwiedzony przeze mnie w zeszłym roku Świński Ryj! We wszystkich tych miejscach czuć jakiś dziwny klimat, podobny do tego, jaki spotkałem w opuszczonej Cerkwi w okolicy Terki, głęboko w lesie. Wróćmy jednak do Mieszka, przepraszam Dagome.
Czytaj dalej „Chrztu Polski nie było!”

Jakub Robot.

Wybiło właśnie południe, kiedy do jednego z żołnierzy „Robota” trzymającego wartę na skraju lasu podbiegł młody chłopak.
 
Muszę…szybko…do…komendanta – rwał zdanie z wysiłku
 
Porucznik „Jakub Robot” leżał właśnie na pryczy, kiedy do szałasu wpadł zdyszany goniec…
 
Panie komendancie! „Huragan” nie żyje, Niemcy palą…wieś! Jest posłaniec… – wyrzucił urywanym głosem wartownik
 
A to skurwysyny! – „Robot” zaklął siarczyście pod nosem
 
Dawaj tu tego gońca! – warknął do żołnierza
 
Prowadzą go panie komendancie, ledwo dobiegł, pół żywy, nie wiem czy coś powie – odparł żołnierz
 
Alarm w obozie! – ryknął Robot
 
Chłopakom nie trzeba było dwa razy powtarzać, to było karne wojsko mimo, że leśne, na polanie natychmiast zrobił się ruch, chłopaki tylko w spodenkach, opaleni wyglądali bardziej jak plażujący harcerze niż wojsko, ładowali granaty i gorączkowo sprawdzali broń – wszyscy czuli, że kroi się coś poważnego…
 
Robot wyszedł z szałasu niekompletnie ubrany, przyprowadzono właśnie gońca ze Smrekowa, pojawili się też inni oficerowie zgrupowania „Dobosz” i „Kmicic”. Goniec był pół żywy, ledwo trzymał się na nogach a zmęczenie i strach powodowały, że wyglądał jak śmierć na chorągwi. Chłopak miał może 14-15 lat…
 
Siadaj i pij – powiedział „Robot” podając mu menażkę
 
Chłopak pił tak szybko, że resztki wody wylewały mu się kącikami ust. W końcu odstawił menażkę i szarpanym głosem chaotycznie zaczął mówić…
Ja niewiele wiem, pasłem krowy, sąsiad przybiegł i kazał mi lecieć do pana komendanta, bo Niemcy w wiosce, palą i rabują…Jak wybiegałem to widać było dym – dodał po chwili.
 
Ilu ich było? – zapytał „Robot”.
 
Nie wiem, widziałem trzy ciężarówki, osobówkę i motocykl…aha i sąsiad mówił, że ludzi pakują na samochody – odparł chłopak.
 
„Robot” zastanawiał się czy zdążą? Do celu mieli jakieś 6 kilometrów przez las, jak ludzi biorą to jest szansa, zajmie nam to minimum pół godziny jak nie lepiej…i jeszcze sprzęt – pomyślał
 
Trzeba spróbować – odparł „Kmicic” widząc wahanie dowódcy
 
„Dobosz”, zostajesz w obozie, wraz z trzema ludźmi. Reszta idzie z nami – stanowczym głosem rzucił robot w kierunku oficera.
Rozkaz! Bylebyście zdążyli! Szkoda czasu… – odparł „Dobosz” już mniej regulaminowo
Oficerowie wyszli przed szałas, zgrupowanie stało w dwuszeregu. Właściwie zgrupowanie to za dużo słowo, bo do dyspozycji „Robot” miał około czterdziestu chłopaków…
 
„Zabili Huragana” – powiedział
 
Szmer rozszedł się wśród oddziału „Allana” czyli ludzi z dywersji warszawskiej, tam wszyscy znali „Huragana” i byli z nim zżyci..
 
Biegniemy na pomoc, może zdążymy – krzyknął „Robot”
 
Trzech chłopaków pobiegło przodem na zwiad a reszta leśnych ruszyła ostro przez las. Do przebiegnięcia mieli około sześciu kilometrów, był wrzesień, ale pogoda wyjątkowo słoneczna i temperatury dobijały do 25 stopni. Na początku biegło się całkiem dobrze, jedynie „Wąs” dźwigający lufę od cekaemu miał trochę gorzej niż reszta. Po około dwóch kilometrach dopadło chłopaków zmęczenie, pot lał się strumieniami, koszule przyklejały się do pleców, gorące powietrze zatykało płuca…Nagle od strony lizery lasu dobiega pierwszy łącznik…
 
Są! Ładują ludzi na ciężarówki! – krzyczy tak, że wszyscy żołnierze to słyszą.
 
To dodaje sił, i mimo skrajnego wyczerpania każdy dostaje swoisty zastrzyk adrenaliny, który pozwala biec dalej. Dwa miesiące temu tak samo biegli do Michniowa i…nie zdążyli. Niemcy spalili żywcem ponad 200 osób…
 
Wreszcie jest, skraj lasu, chłopaki zaprawieni w boju sprawnie zajmują pozycje, „Wąs” z „Sołtykiem” szybko rozkładają cekaem polskiej produkcji wzór 1926 na licencji Browninga. Broń nieco przestarzałą, ale cholernie celną i skuteczną. W niewielkiej odległości od głównej „artylerii” oddziału szybko rozkładają się erkaemy również z radomskiej fabryki broni a także zrzutowa „elemgieta”. „Robot” przez lornetkę obserwował to co inni widzieli gołym okiem…
 
Niewielki spadek terenu i dwieście metrów dalej dantejski teatr, gdzie właśnie zaczynał się ostatni akt…Środkowa ciężarówka pełna mieszkańców wioski, dwie pozostałe żandarmów, oficerowie obok Opla Kapitana spokojnie palili papierosy. Żołnierze śmiali się i dowcipkowali tak głośno, że echo odbijało się od lasu. Naraz w tę palbę różnych dźwięków wbił się jeden tak okropny i przerażający, że chłopakom aż serca zabiły mocniej. Dwóch żołdaków ciągnęło po ziemi młodą kobietę za włosy, motocyklista kopnął pedał rozrusznika, oficerowie wsiedli do osobówki…
„Wąs” nie patrzył w kierunku wsi tylko obserwował jak wryty rękę dowódcy. Niech tylko machnie…
 
Uwaga! Ogień rozpoczyna broń maszynowa i długa. Bić po ciężarówkach i osobówce – ludzie muszą uciec! – „Robot” półgłosem wydał polecenia.
Nerwy powoli ustępowały skupieniu, przyrządy celownicze skoncentrowane na samochodach żandarmów ani drgnęły, szczęk przeładowywanej broni został zagłuszony przez silniki uruchamianych samochodów.
Znak „Robota” do otwarcia ognia zbiegł się w czasie z przeraźliwym krzykiem katowanej kobiety…
 
Dudnienie cekaemu prowadzonego pewną ręką „Wąsa” przykryło zupełnie jazgot erkaemów a pojedynczy strzały „kabeków” zupełnie znikły w ogólnej palbie. Chłopaki pruli z pełnych magazynków, z całej jak najdłuższej taśmy, wysyłając w stronę wroga po 400 pocisków na minutę z jednej lufy. Nad dolinką latały fragmenty oporządzenia Niemców, resztki mundurów, wszędzie widać było leżące postaci w zielonych mundurach. Różowa mgiełka wyraźnie wskazywała, że pociski leśnych nie trafiały w próżnię…
 
Opel Kapitan wraz z trzema dowodzącymi oficerami w środku ruszył gwałtownie do przodu, jednak „elemgieta” „Jacka” dopadła go, pociski przebijały drzwi i okna, wreszcie trafiły na zbiornik z paliwa, krótki błysk i dwie płonące postacie zniknęły pomiędzy zabudowaniami. Trzeci z oficerów został w samochodzie już na zawsze…Cała ta kanonada trwała może minutę…
 
„Robot” znów machnął ręką, ogień w jednej chwili ucichł…
 
Teraz na zimno mógł sprawdzić efekty działania swoich żołnierzy…jedno było pewne – ostatni uciekający chłopi zniknęli po przeciwnej stronie dolinki kryjąc się w lesie, na ziemi leżało w bezruchu kilkanaście ciał, kupa amunicji oraz resztki oporządzenia. Wokół słychać było wołania…”Hilfe…Hilfe…”
 
Znów okazało się, że zaskoczenie jest bronią, która pozwala osiągnąć założone cele mimo pozornie słabszej pozycji, w tym wypadku zaś pomóc zwykłym ludziom…
Wtem zza pryzmy kamieni w dolince odezwał się Bergmann a na głowy chłopaków posypały się odstrzelone gałązki igliwia. Za chwilę zza budynku zajazgotał inny…to był dobry żołnierz, po takiej łaźni w mig opamiętał się, zajął stanowiska i…próbował nawiązać walkę!
 
„Robot” miał już wydać rozkaz do odwrotu, kiedy to nagle dopada do niego „Allan” i nieomal krzyczy z błyskiem w oczach…
 
Panie komendancie! Zaatakujemy! Tam tyle amunicji, broni, prowiantu! – w oczach „Allana” widać ogień.
 
Zaatakować? Na tym pochylonym terenie? Toż wbrew wszelkim zasadom! Wystrzelają nas jak kaczki? – „Jakub” jest dobrym oficerem i w lot potrafi ocenić szanse powodzenia, nie mniej jednak „Allan” kusi…
 
Dobrze chłopaki! Atakujemy! – łamie się w końcu „Robot”
 
Podrywa się cała drużyna „Allanowców”. To Warszawiacy, ludzie zaprawieni w konspiracji, znaleźli się w lesie bo w stolicy zostali spaleni. Wyszkoleni, odważni i gotowi na wszystko!
 
Hurraaaa! – wrzasnęli i wyskoczyli z lasu wprost na opadającą ku dolince łąkę.
Chłopaki pędzili co tchu, nagle „Allan” zobaczył z przerażeniem, że ziemia gotuje mu się pod nogami. Pierwsza myśl – chłopaki wyrzucają kamienie spod butów! Ale nie…ziemia gotowała się od niemieckich pocisków. Żandarmi walczyli o życie…o swoje życie!
 
Naraz wyforsowany do przodu „Szczerba” zwinął się w pół, fiknął kozła i znieruchomiał, dwóch chłopaków od „Allana” natychmiast skoczyło mu na pomoc, w chwilę później „Gryf” twardo upadł na ziemię i znieruchomiał. Reszta chłopaków przypadła do ziemi i wtedy dopiero usłyszeli wściekły łomot niemieckich kaemów i gwizd ich pocisków…Strach przeszedł im przez plecy…wystrzelają nas jak kaczki…na tym pochyłym terenie nie mamy szans…Cała nadzieja w „Robocie” – wszak to on zawsze powtarzał, że zgrupowanie nigdy nie wycofuje się zanim ostatni ranny nie zostanie zabrany…
 
W tym czasie „Kmicic” wysłany uprzednio z grupą żołnierzy, aby zaatakować z flanki powinien już być na stanowisku…jednak z boku wciąż była cisza. Chłopcy nie wiedzieli, że „Kmicic” musi kluczyć, aby zająć właściwą pozycję a tymczasem impas w walce działał na niekorzyść zgrupowania. Niemcy w każdej chwili mogli dostać posiłki!
„Alan” patrzy na „Gryfa” ale ten jest spokojny, widać że nie żyje..za to „Szczerba” strasznie cierpi, pocisk rozwalił mu brzuch a chłopak palcami próbuje zatamować krwawienie…
 
Nagle słychać spokojny głos dowódcy…
 
Chłopcy! Spokojnie! Maszynki osłonią wasz odwrót! Zwijać rannych! – krzyczy „Robot”
Ognia! – pada komenda
 
Cekaem „Wąsa” i dwa erkaemy otworzyły huraganowy ogień w stronę Niemców, Ci przycichli przyciśnięci na pozycjach a w tym czasie reszta chłopaków od „Allana” zdołała wrócić do lizery lasu zabierając ze sobą rannego „Szczerbę” i zabitego „Gryfa”…
 
Panie komendancie! Strzeliłem Niemca! Prosto w głowę! – krzyczy „Adaś” skacząc w stronę Robota.
 
Nagle nieruchomieje, tylko tak mocno dłonią zgarnia kupkę piasku…”Robot” odwraca go na plecy…”Adaś” ma w oczach jeszcze resztkę radości ale jego oczy są już martwe…
 
„Robot” dał rozkaz odwołania „Kmicica”. Dalsza walka nie miała sensu, tym bardziej że przeciwnik wręcz szafował amunicją a chłopcy gonili resztkami…
 
Wieczorem na Wykusie stanął kolejny grób, w którym spoczęli „Adaś”, „Wilk” i „Gryf”…
„Wilk” Adam Wolf…siedemnastoletni Warszawiak skonał w lasach koneckich za wolną Polskę…

„Chariots of fire.”

O porannym zmroku, 2 kwietnia 1982 roku wojska argentyńskie dokonały inwazji terytorium brytyjskiego na niewielkich, wulkanicznych wyspach położonych na południowym Atlantyku. Mowa oczywiście o Falklandach/Malwinach, które to stały się zarzewiem konfliktu między koroną, a pobliską juntą wojskową rezydującą w Buenos Aires. Stan gospodarki argentyńskiej, ciągłe szykany wobec społeczeństwa, polityka zamordyzmu, doprowadziły niemal do wrzenia. Co mówią stare książki, gdy jest problem wewnątrz i nie da się go rozwiązać? Należy poszukać wroga na zewnątrz i odwrócić uwagę tłumu. Tak też zrobił Leopoldo Galtieri, ówczesny dyktator kraju Gauchos. Doszedł do wniosku, że zajęcie spornego terytorium przywróci mu status władcy w macierzystym kraju, da jego rodakom powód do dumy, a także umożliwi dalsze rządzenie dzięki przekazowi – jest ciężko, ale przecież prowadzimy wojnę w słusznej sprawie. Ryzyko wyglądało na niewielkie, bo znaczenie owych wysp geopolitycznie dość małe, Wielka Brytania czasy świetności imperium ma już dawno za sobą, odległość 16000 mil morskich, bliskość stałego lądu i macierzystych baz wojskowych…Galtieri miał kiepskich doradców.Manipulacja to najstraszniejsza broń współczesności…

Brytyjski garnizon w Port Stanley złożony z około 80 żołnierzy (w tym 57 z elitarnego oddziału SAS) broni się kilka godzin przed liczniejszym, około 600 osobowym oddziałem Argentyńczyków złożonych głównie z poborowych, zadaje im stosunkowo spore straty przy braku własnych. Sytuacja jest niestety beznadziejna, wobec czego z Westminster przychodzi zaszyfrowana depesza z rozkazem kapitulacji. Nad Port Stanley łopocze niebiesko biała flaga ze słońcem w środku, zostaje wprowadzony stan wyjątkowy, zajęta lokalna rozgłośnia radiowa, która do końca wysyła w świat komunikaty o agresji, na lotnisku lądują pierwsze samoloty typu IA-58 Puccara oraz odrzutowce Super Étendard mogące przenosić bardzo groźną i nowoczesną broń w postaci rakiet przeciw okrętowych Excocet (pocisk typu fire and forget), mogące razić cele w odległości do 70km od samolotu nosiciela. Trafienie okrętu przez taki pocisk, przy ówczesnym stanie techniki zapobiegania jest niemal pewne, tak samo jak fakt, że cel zostaje wyeliminowany z dalszej walki (potężna głowica konwencjonalna zawierająca 165 kilogramów trotylu). Pociski te stanowią poważny problem dla dowództwa Royal Navy, nie trzeba chyba wspominać jaki efekt miałoby trafienie jednego z dwóch będących wówczas w służbie lotniskowców, mających na pokładach samoloty pionowego startu typu Harrier. Korona straciłaby możliwość reakcji a wyspy na zawsze przeszłyby pod władanie argentyńskiej junty.

Ówczesna premier Wielkiej Brytanii, Margaret Thatcher , zwana Żelazną Damą niemal natychmiast podejmuje decyzję o odzyskaniu wysp siłą, mimo akcji mediacyjnej ze strony Ronalda Reagana, prezydenta Stanów Zjednoczonych. Decyzja zapada 2 kwietnia o 19:30 a za kilka dni z portów macierzystych UK wychodzi flota Royal Navy, której trzon stanowią dwa lotniskowce HMS “Invincible” oraz HMS “Hermes” mające na pokładach łącznie 54 samoloty pionowego startu typu Harrier, uzbrojone w bardzo nowoczesne wówczas amerykańskie pociski typu powietrze-powietrze AIM-9 Sidewinder, które odegrały decydującą rolę w walce o przewagę powietrzną z siłami powietrznymi Argentyny, operującymi z baz lądowych. Do floty wypływającej z portów Wielkiej Brytanii dołącza armada stacjonująca w Gibraltarze i cały zespół operacyjny rusza w misję obarczoną ogromnym ryzykiem, której szanse powodzenia ocenia się na 30%. Szykująca się bitwa będzie decydować o statusie Anglii jako światowego mocarstwa. Ogromnym problemem jest lotnisko zlokalizowane na Falklandach, z którego mogą operować argentyńskie samoloty myśliwsko bombowe typu Super Entendar uzbrojone we wspomniane Exocety a także starsze maszyny typu A-4 Skyhawk oraz rodzimej produkcji IA-58 Puccara o napędzie turbośmigłowym. W niekorzystnych okolicznościach może okazać się, że brytyjska misja ekspedycyjna zostanie zmieciona z powierzchni morza zanim dotrze do celu. Wyeliminowanie tego lotniska z użytku staje się kluczowe dla powodzenia akcji. Rozważane są różne opcje, taki jak akcja żołnierzy SAS i wysadzenie pasów startowych, dywersja lokalna a nawet atak samobójczy. Ogromną przeszkodą jest odległość, Wielka Brytania posiada ciągle co prawda przeniesione do rezerwy bombowce strategiczne typu Avro Vulcan, ale żaden z nich nie był projektowany do uderzeń konwencjonalnych, poza tym awionika tych maszyn przypomina to co było używane w czasie ostatniego konfliktu światowego a tu wymagane jest precyzyjne bombardowanie wąskiego skrawka lądu. Decyzja zapada natychmiast – “uruchamiamy” operację zbombardowania Port Stanley, której zostaje nadany kryptonim Black Buck. Stare wciąż piękne, niszczejące maszyny , zbudowane w układzie kaczki gniją na pasach startowych, odstawione do rezerwy. Zostają przejrzane, gorączkowo wymieniane są liczne elementy eksploatacyjne, maszyny mają 22 lata, ale są sprawne. Awionika opiera się na analogowych instrumentach, podobnie jak urządzenia nawigacyjne, czy celowniki. Kompletowane są załogi oraz planowane treningi w nalotach konwencjonalnych. Smaczku sprawie dodaje fakt, że Vulcan w zasadzie nie nadaje się do takich akcji, bo w założeniu miał wtargnąć w przestrzeń powietrzną wroga, zrzucić ładunek nuklearny i szybko się oddalić. Precyzja była sprawą wtórną, jako cel ćwiczebny została wybrana szkocka wysepka Garvie, co stało się natychmiast obiektem protestów ekologów, jako że była ona zamieszkana przez mewy, które ginęły setkami :/ RAF odpowiedział oficjalnie, że żal im ptaków ale są sprawy ważniejsze. Równocześnie załogi trenowały tankowanie w powietrzu za pomocą skompletowanych na szybko i zmodernizowanych elementach układów paliwowych umożliwiających pobieranie paliwa w locie. Kluczową rolę w planie miały wziąć latające cysterny typu Handley Page Victor, które tankując się wzajemnie oraz przekazując paliwo do Vulcanów miały decydujący wpływ na powodzenie operacji. Tankowanie w powietrzu jest dość skomplikowanym manewrem, nawet w doskonałych warunkach pogodowych a tymczasem nad południowym Atlantykiem należało się spodziewać silnych turbulencji. Załogi szykowały się na śmierć, żegnając się z rodzinami i pisząc testamenty. Flota inwazyjna jest już w drodze a lotnictwo strategiczne wciąż nie osiągnęło stanu gotowości. Cel w postaci pasa startowego w Port Stanley miał zaledwie 40 metrów szerokości a trafienie weń przy użyciu analogowych celowników pamiętających drugą wojną światową stanowiło nie lada wyzwanie. W tym samym czasie Brytyjczycy zaczęli gromadzić dane wywiadowcze na temat argentyńskiej obrony przeciwlotniczej w Port Stanley. Nie wyglądało to dobrze, ustawione zostały nowoczesne baterie pocisków przeciwlotniczych typu SeaCat oraz francusko-niemieckiej produkcji typu Roland. Całość uzupełniały szwajcarskie, szybkostrzelne działka typu Oerlikon. Zakładano, że misja skończy się fiaskiem, w najlepszym razie pojmaniem zestrzelonych załóg, zatem przekazano lotnikom ostatnie instrukcje przed lotem:

„Pamiętajcie, że jeśli będą was pokazywać w telewizji, to mówiąc prawdę drapcie się w lewy policzek. Jeśli zmuszą was do mówienia kłamstw drapcie się w prawy.”

29 kwietnia 1982 roku dwa Vulcany dowodzone przez poruczników Martina Withersa i Johna Reeve’a wystartowały z bazy Waddington i po ośmiu godzinach lotu dotarły na Wyspę Wniebowstąpienia leżącą na środku Atlantyku, niemal dokładnie w połowie drogi między Afryką, a Ameryką Południową. Ta wulkaniczna wyspa będzie stanowić główną bazę wypadową brytyjskich sił uderzeniowych. Rano 30 kwietnia rozpoczęły się przygotowania do misji. Na pokłady każdego z dwóch Vulcanów wyznaczonych do wykonania zadania załadowano po 21 tysiąc funtowych bomb pamiętających jeszcze Adolfa Hitlera oraz gorączkowo tankowano Victory, które na odcinku ośmiu tysięcy kilometrów miały zaopatrywać misję w paliwo. W akcji miało wziąć udział aż czternaście latających cystern, cel był bardzo ważny. Skoro Port Stanley znajdowało się w zasięgu brytyjskich bomb, to także…Buenos Aires. Efekt odstraszania to bardzo ważne narzędzie w czasie międzynarodowych konfliktów.

29 kwietnia 1982 roku w bazie na Wyspie Wniebowstąpienia odbyła się impreza, suto zakrapiana alkoholem. To personel naziemny żegnał bohaterów idących na śmierć…Nikt nie mówił nic o misji, wszyscy wspominali dom, rodziny, żony i dziewczyny, które zostały w kraju. 30 Kwietnia wieczorem dwa bombowce strategiczne typu Vulcan wzbiły się w powietrze kierując się w asyście 14 tankowców typu Victor w kierunku Argentyny. Główne zadanie spoczywało na maszynie pilotowanej przez porucznika Johna Reeve’a. Bombowiec porucznika Martina Withersa stanowił zabezpieczenie – miał towarzyszyć głównemu wykonawcy przez 4 godziny, a następnie wrócić do bazy, jak w życiu stało się dokładnie inaczej. W głównej maszynie doszło do rozszczelnienia okna, co groziło dekompresją i zamarznięciem załogi w czasie lotu, zatem dowództwo operacji podjęło natychmiast decyzję o powrocie samolotu numer jeden i zastąpieniu go maszyną dowodzoną przez porucznika Withersa…Reeve wściekły wrócił do bazy a w tym czasie Withers przygotowywał się do pierwszego tankowania w powietrzu. Z ogona Victora wysunął się niewielki lejek, w który załoga Vulcana w czasie lotu miała trafić. Udało się, Vulcan spijał cenną benzynę lotniczą niczym spragniony beduin na pustyni. Kolejne tankowania nie poszły już tak gładko, bo cała ekipa dostała się w strefę turbulencji i burz, niemniej jednak walcząc ze sterami dowódcy bombowca wciąż udawało się uzupełniać paliwo.Ostatnie tankowanie miało miejsce około 300 mil przed celem. Martin Withers połączył się z cysterną pilotowaną przez Boba Tuxforda i rozpoczął pobieranie paliwa. Po chwili ku swojemu zaskoczeniu zobaczył dwa czerwone światła na kadłubie cysterny sygnalizujące, że za chwilę tankowanie zostanie zakończone.

– Co? Już??? – krzyknął z niedowierzaniem obserwując wskaźnik. Pobrał 7 tysięcy funtów paliwa zamiast spodziewanych 32 tysięcy. Wystarczy mu do celu, ale co potem?

Nie wiedział, że Bob Tuxford – pilot Vixctora nie mógł mu podać więcej. Okazało się, że latające cysterny same spalały więcej paliwa, niż się spodziewano. Dał Vulcanowi maksymalną ilość zostawiając sobie tyle, by móc wrócić na Wyspę Wniebowstąpienia. Doleciał na nią cudem, o mało nie wodując na Atlantyku.

Martin Withers musiał podjąć najważniejszą decyzję w życiu. Przerwać misję, wyrzucić bomby do morza i wracać do bazy, czy kontynuować nalot? Spojrzał na czterech pozostałych członków załogi. – Skoro dolecieliśmy aż tutaj, to nie możemy wracać – zdecydował i rozpoczął zniżanie w kierunku celu. Reszta załogi podniosła kciuki w geście akceptacji decyzji dowódcy. Byli gotowi na śmierć, byleby wykonać zadanie!

Dalszy lot odbywał się nad samą powierzchnią wody, co jest niesamowicie nużące z racji ogromnej prędkości i szybko umykającej powierzchni morza. Jest to jedyny sposób na uniknięcie wykrycia misji przez argentyńskie radary! Nawigator melduje problem – jego instrumenty podają różne dane, także nie może ustalić dokładnej pozycji bombowca. A musi to zrobić, bo inaczej bomby spadną poza lotniskiem, na przykład na domy w Port Stanley. Operator radaru wpatruje się w zielonkawy ekran. Nic!!! Na tej wysokości, na której lecą radar niczego nie pokaże. Muszą wznieść się wyżej. To jednak oznacza, że zostaną wykryci przez argentyńskie radary.

Trudno, trzeba podjąć ryzyko. Martin Withers podrywa bombowiec do góry i po chwili na ekranie radaru pojawia się zarys wyspy. Jednocześnie rozlega się pisk alarmu – zostali namierzeni przez Argentyńczyków. Czy za chwilę w ich stronę pomkną rakiety i pociski?

Nie pomkną. Służbę przy radarze na lotnisku w Port Stanley pełni młody argentyński oficer. Widzi Vulcana na ekranie radaru, ale bierze go za swój samolot. Przecież to niemożliwe, żeby był to Brytyjczyk!

Vulcan gwałtownie wspina się na pułap 10 tysięcy stóp. Do celu pozostało sześć minut lotu.
Na minutę przed celem otwierają się klapy komory bombowej. Operator radaru uważnie wpatruje się w ekran i trzyma palec na przycisku zwalniającym bomby.

Teraz!

Z bombowca wysypuje się dwadzieścia jeden owalnych kształtów i leci w kierunku lotniska. Załoga Vulcana słyszy serię stłumionych wybuchów. Bomby dziurawią pas startowy, uderzają w budynki i niszczą argentyńskie myśliwce, ginie kilku żołnierzy z obsługi lotniska. Vulcan wspina się w górę, skręca na północ, a z ziemi ścigają go pociski z dział przeciwlotniczych, każdy z kolorowych koralików może okazać się ostatni. Na szczęście żaden z nich nie trafia…

Whiters znów jest nad oceanem unikając serii argentyńskich pocisków smugowych, które przenikają powietrze nad Port Stanley. Wyspa obudziła się i strzela do samotnego Vulcana z czego tylko się da, pilot wkładając cały kunszt piotażu stara się unikną przecinających powietrze pięknych, kolorowych paciorków, z których każdy może być ostatni! Znowu lecą nad oceanem, tym razem wzdłuż wybrzeży Argentyny i Brazylii. Nagle na pulpicie operatora systemów elektronicznych rozbłyskują lampki alarmów. Znowu ich ktoś namierza.

Ale kto?

Okazało się, że wykryły ich radary brytyjskich okrętów wojennych zmierzających w stronę Falklandów. Martin Withers rzucił w eter hasło „Superfuse”, oznaczające powodzenie misji. Wiadomość natychmiast dotarła do brytyjskiej floty, do bazy na Wyspie Wniebowstąpienia, oraz do Londynu.

Ale to nie był koniec kłopotów. Vulcan leciał już dosłownie na oparach paliwa, a na horyzoncie nie było widać śladu powietrznego tankowca. Jeśli nie pojawi się za kilka minut czeka ich smutny koniec misji w falach Atlantyku. Członkowie załogi wyciągnęli sprzęt ratunkowy i przygotowywali się na najgorsze.
W ostatniej chwili spotkali latającą cysternę i uzupełnili paliwo. Po kilku godzinach wylądowali na Wyspie Wniebowstąpienia, gdzie czekało ich gorące przyjęcie.

Zaczerwienione ze zmęczenia oczy pilotów Vulcana z niepokojem obserwowały pomarszczoną powierzchnię oceanu. A więc taki ma być koniec ich misji? Po wielogodzinnym locie i wykonaniu arcytrudnego zadania mają wodować pośrodku oceanu? Ciężki bombowiec leciał już dosłownie na oparach paliwa. Jeśli w ciągu kilku minut nie pojawi się latająca cysterna to silniki obetną i czeka ich śmierć w odmętach oceanu.

Nawigator sięgnął po jasnożółtą paczkę zawierającą nadmuchiwaną łódkę dinghy. Pozostali członkowie załogi wydobyli kamizelki ratunkowe i położyli obok foteli. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że szanse odnalezienia ich na bezkresnym Atlantyku są bliskie zeru.

Nagle przez owiewkę kabiny przeleciał jakiś cień. Tuż nad nimi pojawił się olbrzymi kształt powietrznego tankowca.

Napięta atmosfera w kabinie Vulcana prysła jak bańka mydlana. Lotnicy zaczęli ściskać sobie dłonie i poklepywać po plecach jak chłopcy z drużyny piłkarskiej po zdobyciu mistrzostwa szkoły.

Operator systemów elektronicznych wyjął przenośny magnetofon, włożył do niego kasetę i nacisnął „play”. Ciasną przestrzeń wypełniły dźwięki „Chariots of fire” Vangelisa. Czy już wszystko jasne? 🙂 Chwała bohaterom!

Pogranicze w ogniu.

Uwaga. Tekst zawiera elementy fabularyzowane, a co za tym idzie, nie może służyć, jako źródło historyczne.
20 sierpnia 1939 roku w niewielkiej leśniczówce koło Chojnic spotkało się dwóch kolegów z jednego podwórka. Nie widzieli się ponad dwadzieścia lat, choć prawdę mówiąc jeden z nich, widział drugiego kilka razy, ale z ukrycia. Rozstali się w straszliwych okolicznościach a podzieliła ich…kobieta. Obaj kochali się w Dorocie Kamińskiej. Była ona młodą, zdolną pianistką, pochodzącą z tego samego podwórka, co wspomniani wyżej panowie. Jeden z nich nazywał się Jan Żychoń a drugi Oskar Reile – obaj mieli po 16 lat w czasie, gdy w Wielkopolsce wybuchło powstanie w 1918 roku, obaj też walczyli ramię w ramię ze wspólnym wrogiem. Do czasu…Oskar pochodził z polsko-niemieckiej rodziny, jego ojciec zginał na froncie na skutek zdezerterowania całego oddziału Polaków. Wiadomość ta przyniesiona przez frontowego druha ojca, wstrząsnęła nim dogłębnie, dodatkowo Dorota wyraźnie preferowała rzutkiego, odważnego i mega inteligentnego Janka. Oskar potajemnie skontaktował się z niemieckim wywiadem i rozpoczął grę na dwa fronty. Zdemaskowany w czasie ucieczki, kiedy Janek starał się osłonić Dorotę strzelił jej w plecy i zbiegł. Podobno celował do niego…

Czytaj dalej „Pogranicze w ogniu.”

Zaginiona eskadra.

Zaginiona eskadra…

5 grudnia 1945 roku o godzinie 14:10 z bazy marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych w Fort Lauderdale na Florydzie wystartowało 5 bombowców torpedowych typu Avenger. Był to rutynowy lot treningowy na ćwiczebne bombardowanie wraku statku, zatopionego w pobliżu cypla i używanego jako cel dla szkolących się pilotów US Navy.

Eskadrą dowodził porucznik Charles Taylor a na pokładach Avengerów było łącznie 14 osób. Mimo młodego wieku był dość doświadczonym pilotem, mając łączny nalot około 2500 godzin, w tym około 600 na tym konkretnym typie samolotu. Zadanie wyglądało bardzo rutynowo a piloci zapewne już myśleli o wieczornym drinku w kasynie, w towarzystwie pięknych kobiet.

Zaraz po starcie przyjęli kurs 091 stopni i po przeleceniu 56 mil wykonali zadanie dokonując ćwiczebnego bombardowania zatopionego wraku osadzonego na mieliźnie między dwiema wysepkami o nazwach Hen i Chickens. Dalszy plan lotu przewidywał utrzymanie kursu 091 stopni oraz osiągnięcie Berry Island, po czym przewidziany został zwrot na kurs 346 stopni i osiągnięcie Walker’s Cey będącego zwieńczeniem północnej części archipelagu Bahamów i znajdującego się w odległości około 70 mil. Tam miał się odbyć kolejny zwrot i przyjęcie kursu 241 stopni i po przeleceniu 120 mil mieli lądować w bazie w Fort Lauderdale. Pierwsza część zadania, polegająca na zbombardowaniu wraku została wykonana około 15tej, co potwierdziła kontrola lotów na Florydzie, słuchając wymiany zdań między pilotami poszczególnych maszyn:

FT-117: Mam jeszcze jedną bombę pod kadłubem.
FT leader: Przyjąłem, zrób kolejne podejście i zrzuć ją, mamy dużo czasu.
FT-117: Przyjąłem, wykonuję.

John Cosmon właśnie łowił ryby, na swojej niewielkiej łodzi, kiedy nad głowami przeleciało mu pięć wojskowych samolotów machają przyjaźnie skrzydłami, po czym maszyny zniknęły za horyzontem na wschodzie.
Czytaj dalej „Zaginiona eskadra.”

Rafał Skonecki