9 maja 1987 roku był w Warszawie wyjątkowo pogodnym dniem, wielu mieszkańców wybrało się na spacer do Powsina, inni spacerowali w lasku kabackim, korzystając ze słońca i wiosny. W cichą sielankę nagle wdarł się odgłos nadlatującego samolotu. Ludzie podnieśli głowy do góry nie wiedząc, że są świadkami ostatniego aktu, największej tragedii w historii polskiego lotnictwa. Nadlatująca bardzo nisko nad lasem maszyna wlokła za sobą ogromny warkocz dymu, nad Józefosławiem odpadły od niej płonące elementy wzniecając pożar pobliskich zabudowań. Nieregularne ruchy kadłuba na boki, w górę i w dół, wskazywały jednoznacznie, że pilot panuje nad lotem z ogromnym trudem. Po chwili na sekundę hałas pracujących silników zamilkł, by przerodzić się w huk eksplozji, którą przypieczętował wzrastający w zastraszającym tempie grzyb. Tak zakończyła się dramatyczna, trwająca 33 minuty walka kapitana Zygmunta Pawlaczyka o życie samolotu, załogi i pasażerów. Niestety był bez szans, a o losie tych ludzi zdecydowała tępota rosyjskich inżynierów i niski poziom kultury technicznej. Można powiedzieć, że ludzie ci, podobnie jak wszyscy inni korzystający z samolotów typu Ił-62M latających na trasach transatlantyckich grali w przysłowiową rosyjską ruletkę. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, przypomnijmy sobie ostatnie chwile tej dzielnej załogi, która za pomocą trymera sterowała wysokości wielotonowego samolotu, doprowadzając go niemal na macierzyste lotnisko. Skalę trudności prowadzenia tej maszyny, możne porównać z samochodem, który pędzi autostradą z ogromną prędkością, nie mogąc się zatrzymać, a kierowca jest zdany na kierowanie nim nie za pomocą kierownicy, która nie działa, tylko kombinerek, które są zamocowane na końcówce przekładni.
Kościuszko “złapany” przed katastrofą na Heathrow.