Tworylne i Krywe, czyli nareszcie w domu.

Piątkowy poranek budzi mnie wyjątkowym kacem. Wieczorne cztery piwa zamieniły się w osiem. Kilka smsów, parę telefonów, kilku znajomych mniej. Może to dobrze? Trudno – taki jestem. Lepiej, kiedy ktoś mnie akceptuje w całości niż dlatego, że jestem spolegliwy. Walczę z tym, ciężko jest ale jakoś damy radę. Równo o ósmej dzwoni telefon. Chłopaki już w szkole a ja pędzę na łeb na szyję, aby zaakceptować dość ważne dokumenty. Chodzi o to, żeby ludzie dostali wypłaty. W słuchawce miły głos koleżanki…

Cześć, co słychać? Słuchaj na Wetlińskiej w sobotę ma być fajna ekipa ludzi ze Słowacji z dość potężnym teleskopem. Mają głównie zajmować się jakąś kometą ale będą też obserwować gwiazdy i księżyc.

Ty wiesz, gdzie jest ta Wetlińska? – Aga wydawała się być mocno zafrapowana.

Czy ja wiem, gdzie jest Wetlińska? – zapytałem.

Moja droga, kiedy tam jedziemy? – dorzuciłem po chwili.
Może jutro rano? – odparła Aga.

Dobrze, będę u Ciebie koło piątej, pasi? – zapytałem

Jasne! Super! Bardzo się cieszę! – zaszczebiotał ciepły głos po drugiej stronie słuchawki.

Kac momentalnie minął, rzuciłem się do meteogramów, ale skoro mają coś obserwować w nocy, to prognozę sprawdzili chyba? Szybki rzut oka potwierdza moja przypuszczenia! Mamy absolutną lampę w dzień i czyste niebo w nocy. Załatwiam sprawy w pracy, pakuję się wieczorem, zabezpieczam chłopaków i…już nie mogę zasnąć!

Budzik punkt o 4:30 wyrywa mnie dość brutalnie z objęć Morfeusza. Do bagażnika Madzi wrzucam ekwipunek konieczny do łażenia po górach nocą, aparat, trochę szkła. Charakterystyczne brummmm, oznajmia, że Madzia pręży cztery łapy gotowa zaatakować każdy zakręt z pełną mocą swojego charakteru, bylebym czuł ją każdym kawałkiem ciała a ona czuła się pewnie, że z każdego zakrętu wyjdziemy bokiem ale na jezdni a nie w rowie. Jest ciemno, zimno, reflektory tną mgłę.

Wyprzedzam maruderów i po godzinie jestem u Agi. Dopakowuję jej sprzęt i kolejne brummm, oznacza początek przygody. Pochłaniamy kolejne kilometry mile gawędząc, czasem migająca kontrolka trakcji da znać, że było blisko ale nie aż tak blisko, żeby się bać. Wpadamy na autostradę, zrzucamy dach i z fasonem tniemy dwieście dwadzieścia, tak jakby świat nie istniał. Czasem zerkam na jej włosy, rzucane przez wiatr, ale robię to tak delikatnie, że nie zauważa tego. Mimo 12 stopni na zewnątrz w kabinie jest ciepło, jedynie basowy pomruk silnika i ryk Stevena Hacketta – Sierra Quemada powoduje, że chyba oboje razem, ale i osobno czujemy w osobliwy sposób piękno otaczającego nas świata, kontakt z przyrodą, powietrzem, naturą! Nie mówimy nic, odpływając we własne światy. Czy jestem burakiem? Być może, nigdy nie robię takich rzeczy w mieście, nie zmuszam nikogo do słuchania tego co ja lubię. A na autostradzie, gdzie nikt nie widzi ani nie słyszy? Świat jest mój!!!

Wypadamy na drogę w kierunku Przemyśla, na rondzie mały bączek (wybaczcie) 😉 i już widać z daleka rysujące się w oddali stalowe konstrukcje najpiękniejszych gór w Polsce. Oczywiście stalowe to tylko skojarzenie, bo tak właśnie widzę majaczące w oddali bramy nieba. Męczę moją towarzyszkę tym Hackettem w pętli niemal całą drogę. W okolicy Przemyśla wrzucamy archiwalną audycję Tomka Beksińskiego z 1988 roku nadawaną w Trójce, gdzie tematem przewodnim jest twórczość Edgara Alana Poe! Muzyka dobierana przez Mistrza i jego ciepły głos dają kolejne pokłady totalnego mentalnego odlotu. Wszystko wokół wydaje się być czystym Matrixem goniącym za kawałkiem mięsa, pieniędzy, dupy, władzy…uff.

Dopadamy fajne serpentynki. Spinam się w sobie, wyłączam trakcję, wyprzedzamy dość ostro kolegę w kiblu z napisem Audi A6 3.0 Tdi (gdyby ktoś miał wątpliwości, to silniki Tdi są dle senior citizens) mimo, że koleś nie poddaje się. Serpentyna kładzie go na kolana. Widzę jak walczy w lusterku, a ja modlę się, żeby nie poleciał do rowu. Całe nadwozie wykłada mu się, kiedy próbuje dotrzymać kroku Madzi. W końcu to tylko małe japońskie gówno – limuzyny są fajniejsze, bo patrzy się na ludzi z góry, co nie? Odwalam go o ponad dwa kilometry, kiedy gubimy drogę i wściekłe Audi nas dopada. Feria długich i maksymalne wqrwienie na twarzy szofera są dla mnie nagrodą za całokształt – tak jestem próżny. Skręcamy w wąską, w zasadzie lokalną drogę i delektujemy się jazdą w słońcu, w głośnikach wciąż…Hackett 😉
Wpadamy w ścianę z liści, które w malowniczy sposób wzlatują w powietrze.

Mówię – zobacz Aga z tyłu jak to pięknie wiruje!

Stop! Czekaj! Zatrzymaj się! Zróbmy film, bo pięknie to wygląda! – krzyczy Aga.

Dobra! Hamuję dość ostro, Madzia jęczy ale nie poddaje się. Top down, telefon do tyłu i kręcimy!

Wpadamy na zamglony most. Próbuję odpalić aparat w telefonie. Niestety szajsung zawodzi.

Poczekaj! Chciałeś zrobić to zdjęcie? Zatrzymaj się i cofnij! – mówi Aga.

Środkowy pedał w podłogę, trochę rzuca na boki ale stoimy. Wsteczny, i już jesteśmy na początku przeprawy. Aparat gotowy! Trzask! Jest efekt? Na tym polega życie. Dojeżdżamy do zamkniętego mostu, zerwanego przez powódź. Nie mogę sobie odmówić uwiecznienia tego elementu na zdjęciu. Robimy to zresztą z drugiej strony ponownie. Lekkie szarpnięcie i Madzia gna na południe zasypując pobocza kolorytem liści. Drewniany most, dom, który zbuduję w okolicach Rabki albo Zatwarnicy i już jesteśmy na małej pętli bieszczadzkiej. Chcę jej się zrewanżować za to, że wyrwała mnie z gówna pod tytułem chlanie wieczorami. Proponuje, że przeprowadzę nas dużą pętlą z Wołosatego przez Halicz i Rozsypaniec na Tarnicę a wieczorem wpadniemy przez nocny las wprost na Wetlińską, gdzie czeka jej ukochany teleskop.
aję się na Ciebie…słyszę po chwili.

OK. Zatem, skoro tak, to należy Ci się moja droga śmietanka…
Kierunek Zatwarnica i zaginione wioski….Krywe i Tworylne…mój dom! Moja mekka, ukochane miejsca w Bieszczadach. Byłem tam ostatni raz dwa lata temu bo o ile Krywe jest stosunkowo łatwo osiągalne o tyle Tworylne, skąd tak naprawdę pochodzę to wyprawa na cały dzień, o ile bobry nie postawiły tamy i nie zalały dojścia do tego co naprawdę warto zobaczyć, czyli starej poniemieckiej strażnicy, dzwonnicy, stajni i zabudowań dworskich wraz z piwnicami, w których jeszcze dość niedawno 😉 można było znaleźć konfitury. Porzucamy Madzię na skrzyżowaniu dróg z Zatwarnicy do Krywego i szybko schodzimy w dół w kierunku majaczącej w oddali cerkwi.

Chcesz zobaczyć stary młyn? – pytam.

Też pytanie?! Jasne, że tak! – odpowiada Aga.

Zbaczamy ze szlaku trawersując dość ostre wzgórze, które schodzi ku widocznemu w oddali Sanowi. Przedzieramy się przez chaszcze, zjeżdżamy trochę na tyłkach i wypadamy na brzeg rzeki. Dwa spłoszone wilki znikają po drugiej stronie zarośli. Widzę lekki niepokój na jej twarzy – spokojnie, zbyt mało ich, to nie wataha. Oglądamy miejsce po młynie z XV wieku z widoczną wyraźnie kaskadą oraz resztki zabudowań, kilka fotek i ruszamy po kamieniach wraz z biegiem Sanu w kierunku Krywego. Do przejścia mamy jakieś 3km po naprawdę najdzikszej części gór, gdzie zasięg telefonu jest marzeniem a przyczepność butów na śliskich kamieniach luksusem. Muszę przyznać, że dziewczyna radzi sobie świetnie, czym wzbudza pewien podziw u mnie. Słyszymy skrzek ptaka polującego na gryzonie i kruka, który dość ostro krąży nad rzeką. Nie daje mi to spokoju i po chwili wszystko staje się jasne. Wilki, przepłoszone przez nas chwilę wcześniej dopadły jelenia. Został szkielet, trochę mięsa i kopyta a kruk starał się przegonić nas, jako konkurentów do tego co zostało…

Ej! To naprawdę? A jak niedźwiedź wyjdzie? – widzę lekki niepokój na twarzy mojej towarzyszki.

No to oddamy plecaki i w długą. Zanim rozgrzebie zawartość, mamy minutę – odpowiadam.

Lepiej nie… – słyszę.

Spoko! To nie takie proste spotkać niedźwiedzi. Wiesz, że jestem tu często a jeszcze nie miałem przyjemności – uspokajam nieco dziewczynę.

Skaczemy po kamieniach wraz z nurtem rzeki, częściowo maszerując przez chaszcze na brzegu. W końcu docieramy do starego, zerwanego dawno temu mostu na wysokości Krywego, po którym zostały tylko podpory. Gdzież u licha jest droga??? Nic to, wspinamy się przez chaszcze i wychodzimy na piękną polanę! Chwilę stoimy w ciszy urzeczeni pięknem malującym się w kolorach jesieni na rozległej dolinie, która jeszcze niedawno tętniła życiem a dziś…trzeba uważać na studnie. Samotnie można sobie narobić nie lada kłopotu wpadając w taki przybytek. Telefon nie działa…

Chwila spojrzenia a Treckbuddy i starą przedwojenną mapę rastrową i ruszamy pięknym gościńcem w kierunku dawnego dworu w Krywem. Siadamy w środku dawnej sali balowej 😉 i strzelamy po browarku. Aga naszykowała fajny prowiant, kanapki, ogórki, picie i piwo…Qrwa? To są jeszcze takie kobiety? Za dużo nie myślę, łapczywie pochłaniając Kasztelana. Ruszamy dalej w kierunku dawnego dworskiego sadu i…wpadamy na pięknie owocującą jabłonkę odmiany Kosztel. Spróbujcie to kupić w markecie albo na bazarze! Powodzenia! Smak dawnego lata zaprawionego słońcem i krzykiem wieków budzi we mnie drżenie! Kocham! Kocham! Kocham!

Ruszamy w dół w stronę mojego Tworylnego! Niestety bagno! Wiedziałem qrwa! Już mam się poddać, kiedy słyszę…Rafał…chodźmy! Najwyżej zdejmiemy buty…

Idę pierwszy, wpadam po pas w wodę. Gramolę się i po chwili łapię twardy grunt.

Tędy chodź! – wołam.

Udaje nam się przeskoczyć wodę i po chwili rozpościera się przed nami dawny gościniec, wyłożony brukiem, po którym nikt nie jechał od co najmniej 50 lat. Droga wije się w górę to w dół smagając nasze twarze słońcem. Co rusz natykamy się na ślady bytności dawnych mieszkańców tych ziem. A to w postaci zasypanych piwniczek, studni czy chociażby pryzm kamieni pozostałych z danych zabudowań. Znów gleba, wpadam w błoto po kolana i ślizgam się ostro. Moje stare Alipiny nie dają już rady…czas na nowe buty :/
Lekkie wejście pod górę i mówię – uważaj! Patrz teraz! Stajemy oboje urzeczeni spektaklem barw na łące prowadzącej do Tworylnego. Miliony koników polnych dają koncert, który wbija się w uszy i powoduje, że serce krzyczy…zostań tu! Nigdy nie wracaj!!!

Ruszamy powoli. Pokazuje Adze wszystko co najpiękniejsze w tym zaginionym i zapomnianym zakątku Biesów, gdzie kiedyś dawno temu tętniło życie. Duże wrażenie robi na niej stary cmentarz z zachowanymi nielicznymi grobami ludzi, dla których kiedyś tak jak dla nas dziś to miejsce było wszystkim co mieli. Słońce chyli się ku zachodowi, czas wracać tym bardziej, że czołówki i cały osprzęt pilnuje Madzia. W razie zmroku będziemy w czarnej doopie 😉 W sumie? To moja brocha. Wyprowadzę ją. Nie z takiego goowna wychodziłem 😉

Ruszamy ostro pod górę, rozważam inną trasę granią ale po chwili dochodzę do wniosku, że chcę jej jeszcze pokazać ruiny cerwii w Krywem i grób Pani Majsterkowej – królowej tych ziem. Mam nadzieję, że samotny wdowiec po duszy kobiecie będzie miał siłę, aby być sobą przez lata. Aga stoi urzeczona siłą magii jaka rzuca się na nas z historii setek lat i tysięcy ludzi szukających w tych murach nadziei….

Schodzimy w dół a później mocno w górę, aby dotrzeć do miejsca, gdzie została Madzia. Słuchaj, ty na Rzeźniku to wbiegasz pod takie góry? – pyta Aga.

No… – odpowiadam i demonstruję jak to się robi. Stajemy…Aga dyszy…

Cóż? Złapałem przez ostatni czas trochę kilo, ale tężyzna ciągle trzyma. Życie.
Przebieramy się i ruszamy w dół w kierunku Przełęczy Wyżnej. Przed nami jeszcze półtorej godziny marszu w nocy. Do Lutka trzeba wejść przed 22, później może być problem i gleba 😉

Wpadamy na pętlę bieszczadzką. Jak zwykle staram się wyprowadzić Madzie z równowagi. Nic się nie dzieje, tylko jęk opon mówi, że trochę przeginam. Mijamy schronisko na Małej Rawce i wpadamy na parking na Przełęczy Wyżnej. Mijając Berechy Górne męczę moją towarzyszkę opowiadaniem o tej zniszczonej przez UPA wiosce…

Przepakowanie i ruszamy dość szybko w górę do Lutka. Czuję, że Aga słabnie. 24 kilometry po nieprzyjaznym terenie zrobiły swoje. Daję jej fory, nie okazuję, że widzę jej zmęczenie stając co chwila i sugerując, że też padam. Stajemy u zbocza grani, gasimy czołówki i jak zafascynowani wpatrujemy się w spektakl jaki dzieje się nad naszymi głowami. Droga mleczna świeci jak żarówka w pokoju a liczne bolidy przeszywające raz po raz niebo powodują, że widzę błogość na jej twarzy mimo katastrofalnego zmęczenia. Docieramy do Lutka. Krótkie przywitanie z ludźmi z forum astronomicznego i zaczynamy zabawę. Widok jest nieprawdopodobny! Własnej roboty teleskop o średnicy równej kalibrowi działa na amerykańskim pancerniku typu Iowa (ciężar pocisku – dwie tony) robi swoje. Obserwacja powierzchni księżyca zrytego przez liczne meteoryty to czysta bajka. Po dwudziestej schodzimy wszyscy do schroniska uprzednio łapiąc w kadr kometę wraz z odrywającymi się od niej elementami!

Widok jest boski! Dzięki, że mnie tu zabrałaś!!!

Piwo plus wóda i gitara. Nagle okazuje się, że przypadkowo wśród gości jest Andrzej Rybiński! Dżizas krajst! Facet legenda, gość, którego słuchałem latami śpi na łóżku pode mną! Wow!

Budzimy się rano, równo 5:30. Sesja na grani wraz ze wschodzącym słońcem, Aga robi śniadanie. Pakuję toboły i ruszamy na dół. Po godzinie jesteśmy na dole. Odpalamy Madzię i hebel w dół. W głośnikach oczywiście Steve Hacket. Widzę w jej oczach pewien niepokój, gdy stówą wchodzę w zakręt ale po chwili uspokaja się konsumując ferię barw na stokach Caryńskiej. Wiem co robię 😉

Wpadamy do Mucznego. Wskazówka paliwa sięga zera…

Słuchaj, a tu nie ma stacji? – pyta Aga

Nie ma! Jesteś na końcu świata! – odpowiadam

Opowiadam historię Mucznego, polowań, Gierka, Szacha Reza Pachlawi tak barwnie opisanego przez Ryszarda Kapuścińskiego. Ruszamy na Bukowe Berdo. Zdobywamy je w dwie godziny. Aga siada na mojej półce. Widzę, że jest urzeczona. Chowam emocje. Chwilę leżymy w trawie delektując się słońcem. Schodzimy na dół. Jesteśmy sami. Pustka! Kocham Biesy. Chce ją zabrać na naleśniki do Mucznego, ale niestety jest nieczynne. Madzia robi brummmm…Tankujemy się na małej prywatnej stacji, która jakimś cudem jest otwarta (w czasie biegu rzeźnika musieliśmy z Jackiem jechać aż do Ustrzyk Dolnych, bo wszystko było zamknięte.). Ruszamy na Przemyśl. Aga stawia Maka w Kolbuszowej. Dzięki! Fajnie, że dziewczyny nie tylko chcą brać! 😉
Żegnamy się i ruszam ostro do domu. Teraz bez pasażera to jest jazda. Tnę na maksa ostro obserwując Yanosika. W głośnikach…Steven Hackett. Tomek mi go przypomniał sprzed lat. Wpadam do domu. Kolacja dla chłopaków, pranie i siadam do pisania. Za tydzień Tri City 😉 Będzie się działo!

https://goo.gl/photos/bS5orBFQSkhk8H7E8

Rafał Skonecki