“Wczoraj odwiedził mnie kumpel, który zresztą dawniej o mnie pisał. Aktualnie pracuje w „Przekroju”. Długa rozmowa, z której pozostało w mojej głowie zasadnicze, jak mi się wydaje, jego pytanie, na które nie umiałem odpowiedzieć. Pytanie brzmiało, czy umiałbym mu wyjaśnić, po co ja jeszcze maluję. Wiłem się, uciekałem w dygresje i tak dalej, ale nie wiem, po co maluję. Oczywiste jest to, że nierobienie niczego jest jeszcze trudniejsze do wytrzymania niż robienie czegokolwiek z wmawianiem sobie, iż to ma jakikolwiek sens. Ponowne ćwiczenie z Koheleta… Nasza egzystencja jest wypełniona bezsensownymi, stereotypowymi, na pół automatycznymi działaniami i całkowicie beznadziejna. Myślę o tym pytaniu do dziś i nadal nie umiem na nie odpowiedzieć. Namalowanie dobrego we własnym mniemaniu) obrazu i powieszenie go sobie na ścianie to wielka przyjemność. Czy po to się męczę i mam wyrzuty, gdy w danym dniu nic nie namalowałem? Poza mną nikt tego nie widzi. Pytają mnie choćby, czemu nie zawiesiłem sobie jakiegoś innego obrazu, który uważam za swoją klęskę i staram się go pozbyć. Chyba słusznie postrzegam malarstwo i uprawianie sztuki jako pogoń psa za własnym ogonem. Ukaże się w najbliższym czasie nowy model IXUS-a z 7-milionową matrycą, ale pewnie woli Pani sto czterdziestą pierwszą parę butów. Nawiasem: Ubieranie ciągle innej pary butów musi być chyba potwornie męczące i stresujące. Gdy raz na 5 czy 10 lat kupuję nowe buty, to najpierw muszę się do nich przyzwyczaić. W końcu ja i buty stanowimy jedność, więc jak to jest w sytuacji, gdy się ma ich aż tyle?”